Bałkańskie, pokręcone drogi |
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
W tamtym roku były trzy małe kraje bałtyckie, w tym przyszła kolej na Bałkan Ten prawdziwy, nie z chorwackich folderów reklamowych ponieważ mam sporo zdjęć i sporo przemyśleń, to relację pozwolę sobie wklejać w odcinkach
Bałkany - słowo klucz. To tutaj mozaika narodowościowa, kulturowa i religijna miesza się ze sobą jak karty. To tutaj mniejsze i większe krainy historyczne odcięte są sztucznymi granicami państwowymi. To tutaj co krok natrafiamy na kolejne ślady miłości a zwłaszcza nienawiści pomiędzy sąsiadami, dawniejszych i bliższych tragedii... Większość znajomych na nasze plany reagowała czymś w rodzaju "a nie boicie się, że będą tam do was strzelać?" "Jugosławia? O Boże!". Chorwacja - owszem, Czarnogóra - jak najbardziej, Albania jest ostatnio modna. Ale Serbia, Macedonia i Kosowo to w Polsce nadal w dużej mierze biała plama w świadomości. Wyjeżdzamy w sobotę 11 sierpnia. Rano na Śląsku leje. Pewno się przejaśni, mamy do przejechania dziś niemal 700 kilometrów. Wjeżdzamy do Rep. Czeskiej - leje. Wjeżdżamy na Słowację - leje coraz bardziej... w końcu gdzieś przed Bratysławą przestaje, choć nadal niebo zaciągnięte mocno. Na Węgrzech pojawia się nawet trochę słońca. Niestety, mój polepszający się humor torpeduje decyzja o władowaniu się na obwodnicę Budapesztu, gdzie dopada nas korek gigant. Nie wiemy co jest jego przyczyną - przez ponad 2,5 godziny przejeżdżamy 9 kilometrów. Zdesperowany stają na uboczu i idę do najbliższego mostu zobaczyć, czy coś widać. Widać, owszem - dopiero wjeżdżamy w granice administracyjne Budapesztu! Tym tempem to możemy tutaj stać cały dzień! Odbijam na ślepo w jakąś boczną drogę - nie mam mapy Węgier, więc na najbliższej stacji lustruję okoliczne szosy - nie jest źle, ta droga doprowadzi nas do jednej z autostrad, potem inną drogą, potem jeszcze inną i w końcu jakoś dojadę tam gdzie chciałem Niestety, z powodu czasu straconego w korku przepada zwiedzanie Kecskemét, miasta pełnego secesyjnej architektury. Trzeba będzie to odłożyć na kiedy indziej... Po 18 przyjeżdżamy do Szeged (Segedynu), gdzie meldujemy się na kempingu położonym nad samą rzeką Tiszą (Cisą). Tutaj wydaje się, że już po sezonie - na kempingu wszystkie lokale pozamykane, ludzi prawie zero. W I połowie sierpnia Na szczęście nie pada, ale od rzeki cholernie mocno wieje, boję się, czy nam nie połamie namiotu. Ogólnie jest chłodno, gdzie ta piękna wakacyjna pogoda?? Sam Szeged to ładne miasto, sporo tutaj zabytków. W parku odbywa się jakiś festyn (jak niemal zawsze, gdy jestem gdzieś za granicą), ale chcemy usiąść w jakiejś knajpie i zjeść coś węgierskiego. Niestety, węgierskie udaje nam się znaleźć tylko piwo, a żołądek musimy zapchać pizzą . W nocy wieje trochę mniej, rano wychodząc za potrzebą trafiam na wschód słońca i niemal bezchmurne niebo! Kiedy jednak budzę się nieco później znowu wszystko zaciągnięte chmurami - niech to szlag! Na szczęście stopniowo pojawiają się przebitki słoneczne i z upływem czasu rozpogadza się... Granicę z Serbią przekraczamy bocznym przejściem w Kelebiji. Kelebija to właściwie Kelebia - dominują tutaj Węgrzy, a efektem idiotycznego wytyczenia granicy w Trianon jest podział dawnej miejscowości, której część pozostała na Węgrzech. Tuż za Kelebiją leży Subotica, a właściwie Szabadka. Tutaj również najludniejsi są Węgrzy. Jaka cała Wojwodina, miasto to spory tygiel narodowościowy - oprócz nich i Serbów mieszkają tutaj m.in. Buniewcy (z których część uważa się za Chorwatów a część za osobny naród), Chorwaci właściwi, "Jugosłowianie", Czarnogórcy i Romowie, a kiedyś także liczni Niemcy. Subotica to zieleń i secesja. W katolickiej katedrze odbywa się jakieś uroczyste nabożeństwo, a wokół przechadzają się tłumy ludzi, wielu w (prawdopodobnie) węgierskich strojach ludowych. Przy przepięknym, ogromnym ratuszu też jakaś impreza, więc postanawiamy ją uczcić konsumując miejscowe pączki A potem trzeba wrócić do auta, bo przed nami jeszcze zwiedzanie Nowego Sadu (Újvidék). Stolica Wojwodiny i drugie największe miasto Serbii to także niezła mieszanka narodowościowa - Serbowie, Węgrzy, Rusini, Słowacy... Miasto eleganckie, ze stylowym deptakiem, leży nad Dunajem, a naprzeciw wznosi się potężna twierdza Petrovaradin. Swoją warownię mieli tutaj już Rzymianie. Potem siedzieli tutaj Węgrzy i Turcy, rozbudowali Habsburgowie, którzy trzymali w niej pod kluczem m.in. Titę. Chodzić można po niej cały dzień i obserwować mosty nad rzeką, wszystkie zniszczone przez pociski NATO w 1999 roku. Na jednym z nich zginął przypadkowy przechodzień, o czym przypomina stosowna tablica przed obudowanymi konstrukcjami... Z Nowego Sadu kierujemy się ostro na południe. Na budowanej obwodnicy Belgradu przekraczamy rzekę Sawę, do 1920 roku granicę między państwem Habsburgów a Serbią, i dopiero teraz wjeżdżamy na geograficzne Bałkany . Serbskie autostrady są znacznie mniej tłoczne niż polskie, ale asfalt raczej średniej jakości. Prawym pasem właściwie nie da się jechać bez trzęsawki. Tu i ówdzie pędzącym autom przyglądają się psy - zastanawiałem się skąd ich tyle przez drodze, skoro są siatki? Okazuje się jednak, że przy stacjach benzynowych w siatkach są furtki, ciągle otwarte, więc psy swobodnie sobie łażą tam i z powrotem. Pod wieczór docieramy do Niszu, stolicy południowej Serbii, miejsca urodzenia cesarza Konstantyna i Justyna I. Historia miejscowości to kolejne bitwy i masakry, oswobodzenie z rąk Turków dopiero w 1877 rok, nazistowski obóz koncentracyjny i wreszcie tragiczne naloty NATO z 1999 roku - 7 maja trzy pociski minęły cel i spadły na centrum miasta, zabijając 14 osób. Nisz jest też czasem określany jako jedna ze stolic serbskiego nacjonalizmu, a na głównym placu niemal bezustannie organizuje się jakieś manifestacje. W 2004 roku w odpowiedzi na albańskie ataki na cerkwie w Kosowie podpalono tutaj meczet - szkoda, że za ludzkie głupoty często cierpią zabytki. W Niszu zaszalałem i zaklepałem sobie hostel - niemal tuż przy głównym placu, naprzeciwko wspomnianego meczetu z XVIII wieku, a niedaleko synagogi. Hostel całkiem sympatyczny, oprócz nas bodajże 3 turystów. Samochód parkujemy niemal pod komisariatem policji, uspokojeni, że zagranicznym samochodom nie wlepiają mandatów za brak opłaconej opłaty parkingowej Ruszamy na wieczorne poszukiwanie jakiegoś lokalu z serbskim żarciem i trafiamy do wypasionej restauracji "Stara Serbia" - tutaj żadnej pizzy nie serwują W lokalu sporo snobów którzy nawet sami nie umieją sobie dolać piwa z butelki do kufla i czekają, aż zrobi to kelner. Za to ceny... śmiesznie niskie! Aż nie umiałem uwierzyć, że w takim miejscu można zjeść za taką kasę! Po obfitym posiłku idziemy jeszcze zobaczyć kolejną twierdzę - turecką, z XVIII wieku. Odbywa się znów jakiś festyn, więc postanawiamy wrócić na spokojnie rano. W środku, oprócz syfu i bezdomnych psów, zachowało się sporo zabytków - turecki hammam z XV wieku, meczet z XVI wieku, pozbawiony minaretu obok resztek rzymskich łaźni, lapidarium z rzymskimi nagrobkami... Inną atrakcją Niszu, oprócz pozostałości po rzymskim pałacu, jest tzw. Wieża Czaszek. Atrakcja dość makabryczna - w 1809 roku Turcy użyli czaszek martwych serbskich powstańców jako elementu zaprawy do konstrukcji wieży "ku przestrodze". Po wypędzeniu Turków Serbowie wieżę obudowali i stworzyli z niej kaplicę. Z dawnych 952 czaszek pozostało kilkadziesiąt, w tym przywódcy rebelii z tego okresu... Niestety, Wieża jest zamknięta (poniedziałek), ale chęć zarobienia na lewo sprawia, że pani z zamkniętej kasy wpuszcza nas do środka. Opuszczamy Nisz i przez pasmo górskie Kukavica (autostrada kończy się za Niszem, dalej jest już normalna droga) jedziemy do naszego głównego celu wyprawy, do Macedonii... |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez Pudelek dnia Pon 22:30, 03 Wrz 2012, w całości zmieniany 2 razy |
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
Macedończycy to mają przerąbane, gorzej nawet niż Polacy - ich naprawdę z sąsiadów nikt nie lubi. Grecy - wiadomo, uważają, że nie ma innej Macedonii niż grecka i koniec. Żeby było śmieszniej - antyczni Grecy Macedończyków i samego Aleksandra uważali za barbarzyńców i mocno się wzbraniali, aby ich uznać za prawdziwych Greków, a dzisiaj są naukowcy, którzy twierdzą, że współcześni Grecy to w większości tak naprawdę... zhellenizowani Słowianie Bułgarzy uznają Macedończyków za taki bułgarski szczep, a język macedoński za odmianę bułgarskiego. Zresztą już w XIX wieku próbowali całą dzisiejszą Macedonię włączyć w swoje granice. Albańczycy z Albanii i Kosowa darzą Macedończyków nieufnością, a ci z samej Macedonii najchętniej by się od Skopje oderwali - w latach 2001-2002 wybuchła ich zbrojna rebelia w północnej części kraju. Rząd macedoński przy pomocy siły i negocjacji zdołał ją zdusić, ale wzajemne stosunki nadal są napięte - nawet w tym roku dochodziło do starć. Serbowie wkurzyli się na Macedończyków, kiedy ci uznali Kosowo (na złość Serbom oczywiście), ale i przedtem sielanki nie było, bo w opinii co bardziej radykalnych serbskich polityków Macedonia jest częścią Wielkiej Serbii.
Uff, po prostu Bałkan Sam kraj leży nieco na uboczu - obok Kosowa była to najbiedniejsza część dawnej Jugosławii. Turyści traktują go głównie jako tranzyt do Grecji (podobnie jak Serbię), jedynie w okolicach jez. Ochrydzkiego jest ich trochę więcej. I niech tak pozostanie, nie ma nic gorszego niż najazd tłumów... Na granicy serbsko-macedońskiej korek na pół godziny. Niby niedużo, ale byłby na 10 minut, gdyby serbscy pogranicznicy robili to, co do nich należy, a nie zbijali bąki. Po przekroczeniu granicy rzuca się od razu kilka zmian. 1) ciut lepsze drogi. Gorsze niż w Serbii są chyba tylko w Kosowie 2) cyrylica. Tak, w Serbii też jest cyrylica, ale najczęściej obok niej pojawia się napis w alfabecie łacińskim - w Macedonii bywa z tym różnie 3) minarety i meczety. Muzułmanie to ponad 1/3 mieszkańców (nie tylko Albańczycy, ale też Turcy i muzułmańscy Macedończycy), więc meczety są wszędzie. Czwarte spostrzeżenie przyjdzie z czasem odnośnie umiejętności językowych mieszkańców Macedonii. Jeśli ktoś sądzi, że bramki na autostradach w Polsce są za często, to zapraszam do Macedonii - tam zdarzają się i co 15 kilometrów. Płacimy w denarach, albo, "na wyczucie" w euro. Mijamy obwodnicę Skopje z widokami na okoliczne góry. Potem niemal staję w polu z braku paliwa, ponieważ nie spodziewałem się, że przy drugiej głównej autostradzie kraju stacje będą tak rzadko rozmieszczone Ostatecznie udaje mi się zatankować na jakiejś podejrzanej, nieoznakowanej stacyji (obsługują mnie 2 osoby - pan kasuje, pani tankuje ) i drżę, co oni mi tam właściwie wlali... Pierwszy macedoński cel to Tetovo. Stolica macedońskich Albańczyków i krajowej przestępczości, do tego miasto uważane za najtrudniejsze do przejechania samochodem z powodu miejscowych kierowców. Ruch faktycznie można opisać jako "chaos" i "miej oczy w d..e", ale w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Pasów tyle co aut, ludzie jeżdzą jak chcą, przepisy to może i są, ale nikt nie przestrzega itp.. To trzeba zobaczyć na własne oczy, bo żadne zdjęcia tego nie oddadzą. I oczywiście - żadnych drogowskazów - to norma większości macedońskich miast. Po prostu jedziesz na wyczucie. Najczęściej prosto. Z reguły się sprawdzało Nie przyjechaliśmy tu jednak sprawdzać umiejętności kierowcy, ale obejrzeć Kolorowy meczet z XV wieku. Jego ściany przypominają karty do gry. Podobno w środku też taki barwny, ale drzwi są zamknięte. Klucznik ma się zjawić o 16. Spacerujemy po okolicy, wzbudzając sensację miejscowych - turystów, a zwłaszcza blondynek, to chyba nie widują zbyt często. No jasne, gdzie zaparkowaliby autokar, skoro ciężko postawić motor? Tetovska architektura to, jak pisał mój kolega na j. polskim - chałos. No, ale Makdonalda mają! Po 16 klucznika oczywiście nie ma, więc niepocieszeni musimy jechać dalej. Opuszczamy Tetovo i przez rozmaite miejscowości (bez nazw, bo miejscowi chyba kolekcjonują tablice z ich nazwami - często widać, że je ktoś odkręcił) i mniejsze lub większe górki kierujemy się nad jezioro Ochrydzkie. Znalazłem w sieci namiary na coś określające się jako "ośrodek pionierski". Udaje nam się trafić, dwóch chłopaków na bramie w ciężkim szoku widząc zagraniczny samochód. "Ośrodek pionierski" okazuje się czymś w rodzaju PRL-owskich ośrodków pracowniczych nad morzem. Stoją tutaj domki, przyczepy na stałe, blaszane budy, w jakich w Polsce mieszkają ludzie po eksmisjach albo zniszczeniu mieszkań, jest sypiąca się stołówka z wyznaczonymi godzinami posiłków, bar itp.. Widać ludzie przyjeżdzają tutaj ci sami od lat, większość się zna. 95% to obywatele Macedonii. Pozostałe 5% to Serbowie albo Macedończycy z Serbii. Jedynymi prawdziwymi cudzoziemcami jesteśmy my Zero komercji pod bogatych burżujów Chciałem spać pod namiotem, ale od jeziora mocno wieje, więc pytamy się o jakiś domek. Jest, jeden wolny. Cena - niecałe 40 zł za 2 osoby. Fajnie, zakładałem do 80 zł Domek okazuje się rozwalającą się przyczepą, ale oczywiście bierzemy najbardziej podobał mi się stolik przed przyczepą - służył głównie za podstawkę pod piwo albo moje mokre gacie cholewcia, chyba sobie w namiocie nie pośpimy Potem nastąpił mniej przyjemny, zwłaszcza dla Teresy, moment, kiedy obejrzeliśmy toalety - to oczywiście dziura w ziemi z miejscami na nogi. Podobno bardziej higieniczne. Tylko jak w takiej pozycji czytać gazetę Ogólnie to łazienka nieco ekstremalna, prysznice 2 godziny dziennie. Ale po co prysznic, skoro obok jest jezioro! Zresztą coś za coś, co przyznaje później nawet Teresa. Jak wspomniałem - jako jedyni cudzoziemcy wzbudzamy sensację. Zaczepiają nas (w pozytywnym znaczeniu) na plaży, w kiblu, w knajpie (zwłaszcza jak czytałem "Życie seksualne papieży" ). A w knajpie znowu jedzenie taniutkie. Kelner oczywiście mówi po angielsku - kelnerka również. Smacznie. Piwo świetne. Jak już mamy płacić rachunek to na stole lądują dwa świeżo napełnione kufle. - Nie zamawialiśmy! - To od szefa! Pieprzę sedesy z miejscami do czytania, jeśli tutaj można poczuć się tak miło zaskoczonym i choć trochę zobaczyć, jak wypoczywają i się bawią miejscowi we własnym gronie. bar w porannym słońcu, odpoczywający po nocnych szaleństwach A jutro - zwiedzanie Ochrydu - miasto, podobnie jak jezioro, jest wpisane na listę UNESCO... |
||||||||||||||
|
buba
|
Pudel, ale mi zareklamowales Macedonie!!! Zero komercji i burzujow, piwo gratis, klimat z PRL-u i prawdziwe miejscowe klimaty! Jesli pojade kiedys na Balkany to znam juz jedno miejsce ktore bedzie mialo nr 1 na liscie "koniecznie odwiedzic" |
||||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
burżuje i komercja są, ale nie u "pionierów"
|
||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
tematyka dyskusji poszła w zupełnie inną stronę niż tematyka mojej wyprawy, więc ja wracam do Macedonii
wtorek rano (4 dzień wyjazdu), rozpoczynam od szybkiej kąpieli w jeziorze Ochrydzkim. To najstarsze jezioro w Europie i jedno z najstarszych na świecie, jednocześnie jeden z największych rezerwuarów wody pitnej i najgłębszy na Bałkanach. Do tego 200 endemicznych gatunków (większość ryb). Macedońskie morze. Naprawdę, Macedończycy nie mają czego zazdrość sąsiadom z dostępem do morza, bo widoki są tutaj przepiękne - góry schodzące wprost do wody. widok z plaży ośrodka w kierunku Ohridu - na wzgórzu wznosi się twierdza i widok w kierunku Strugi, gdzieś tam za kolorowymi łódkami jest rano, więc woda jeszcze chłodna, ale już nie zimna - świetny prysznic. Do miasta jest stąd w linii prostej może z 2,5 km, ale ścieżkę widziałem tylko na zdjęciach z satelity, więc idziemy tam nieco na oko - najpierw po wysuszonej polance, gdzie intensywnie pachnie padlina, potem znowu wzdłuż jeziora. Tutaj już nie jest tak czysto, jak u pionierów - między ludźmi grającymi w karty (wyglądało mi to na remika - to chyba w całym bloku wschodnim grali? ) śmieci, syf, butelki w wodzie, parę metrów dalej rozpadające się altanki i budy "działkowe". kawałek dalej coś w rodzaju plaży, szerszej, z aleją drzew. Zaraz obok siebie eleganckie leżaki do smażenia ciała, panie wylewające na siebie olej, rozpadające się chałupy, sterty śmieci (jest kosz, ale wszyscy rzucają obok - skąd ja to znam?), a centralnym punktem są rozkładające się zwłoki dużego, czarnego psa, nad którym latają całe armie much... jeszcze kawałek dalej okolica zmienia się na bardziej uporządkowaną, jakieś ośrodki nieco o wyższym standardzie od pionierskiego, ale zaczynają się płoty, więc wychodzimy na prawie asfaltową ulicę i włazimy do dzielnicy muzułmańskiej (albańsko-tureckiej). Klimaty znane: zrujnowane chałupy (choć jest też sporo lepszych na wynajem), gruchoty aut, meczety, no i oczywiście wszechogarniający wszystko syf. W pewnym momencie kompletnie już nie wiem, gdzie jesteśmy i wtedy nagle pokazuje się tabliczka prowadząca na górę do twierdzy - nareszcie, jest przed 11, upał zwala z nóg i dobrze by było przestać łazić na ślepo. Docieramy do Górnej Bramy murów miejskich i wchodzimy do miasta Ochryda. . Najładniejszy ośrodek miejski w kraju, zamieszkały podobno od 7 tysięcy lat. Osady założyli tu Grecy, potem Rzymianie. Biegła tędy antyczna Via Egnatia. Chrześcijaństwo przybyło tutaj długo przed Słowianami, bo już w IV wieku. W następnych wiekach przez krótki okres było nawet stolicą słowiańsko-bułgarskiej Macedonii i siedzibą arcybiskupstwa sięgającego Salonik. To tutaj św. Klemens miał stworzyć cyrilicę. Następnie długo siedzieli tutaj Turcy, od 1912 w granicach Serbii, SHS, Jugosławii, socjalistycznej Macedonii i wreszcie niepodległego kraju. To właściwie jedyne miejsce, gdzie można spotkać większe ilości turystów, ale na szczęście można od nich uciec. Według legendy w Ochrydzie było kiedyś tyle cerkwi ile dni w roku - obecnie jest ich znacznie mniej, ale na tyle dużo, aby się kompletnie wymieszały w pamięci. Do tego niemal wszystkie mają płatny wstęp, więc wybrałem tylko kilka najważniejszych, aby do końca nie oszaleć. Na pierwszy rzut oka poszła cerkiew niedaleko murów - cerkiew Bogurodzicy i Klimenta. Z zewnątrz nieciekawa, obudowana XX-cznymi ścianami, ale w środku ma piękne freski z XIII-XIV wieku, uważane za jedne z najpiękniejszych na Bałkanach. zdjęć oczywiście robić w środku nie wolno, jak niemal wszędzie. Różnie to się tłumaczy, ale pani, która nas oprowadzała (oczywiście mówiła po angielsku), dodała z przepraszającym uśmiechem, że "góra" chce zarabiać na pocztówkach. Czy oni nie rozumieją, że zdjęcie robię dla własnej satysfakcji a jeśli będę miał ochotę, to pocztówkę kupię tak czy siak Kolejnym celem, świeckim, jest wspomniana twierdza cara Samuela - władca ten, który ustanowił w mieście stolicę swego państwa, wybudował ją w X wieku na miejscu starożytnej. Potem, jak zawsze, rozbudowali ją Osmanowie. Dzisiaj zostały tylko mury i baszty, w środku nic ciekawego, ale warto wejść z powodu widoków na miasto i jezioro. w środku spotykam ludzi z Polski - indywidualnie i grupowo. Od grupy oczywiście uciekamy, bo pieprzą jak potrzaskani. Przewodnik chwali się, że załatwił im promocyjną cenę biletu - 30 denarów. Hmm, też tyle płaciłem przed chwilą... fakt, para z Polski przed nami płaciła 100% więcej - więc albo się kasjerowi spodobaliśmy (może lubi długowłosych ), albo tamci czymś podpadli Z twierdzy schodzimy w dół, do potężnej cerkwi, widocznej z murów, nad urwiskiem. Cerkiew św. Klimenta okazuje się być całkiem nową konstrukcją, sprzed dekady - jakże odmienną od katolickich współczesnych kościołów, będących najczęściej potworami architektonicznymi. Powstała na gruzach starej cerkwi z IX wieku, zniszczonej potem przez Turków, ale wyposażenie ma współczesne. Dookoła ruiny bazyliki wczesnochrześcijańskiej z odkrytymi mozaikami (znajome znaki). Kiedyś wokół istniał potężny ośrodek uniwersytecki, teraz chcą go odbudowywać, ale plany wyglądają koszmarnie - szpetne budynki a między nimi pomnik świętego, podobny do monstrualnych pomników papieskich. Cerkiew nr 3 to najbardziej chyba znana świątynia miasta, jedna z jego ikon (i folderów turystycznych), położona tuż nad jeziorem, św. Jana Kaneo. Po raz trzeci spotykamy polską wycieczkę, ogólnie dużo tu ludzi. Wnętrze sobie darujemy, bo freski ciemne i mało widowiskowe. Napełniamy butelki zimną wodą i idąc w kierunku kolejnego przybytku, podziwiamy pływające tutaj stateczki z turystami oraz Polaka, który z dumą opowiadał, że skacząc zahaczył nogami o skały... do czterech razy sztuka - czas na sobór św. Zofii z XI-XIV wieku. Freski z XI wieku są tutaj porównywalne tylko z tymi z Kijowa, ocalały w niezłym stanie znowu dzięki Turkom, którzy je zamalowali. A obok, nie patrząc na świętość tego miejsca, wesoło baraszkują żółwie Cerkwi tu jeszcze sporo, ale na dzisiaj starczy, bo obejrzymy ich jeszcze wiele. Wąskimi uliczkami idziemy w kierunku głównego deptaku... zanim to jeszcze nastąpi to wstępujemy do kolejnego świeckiego obiektu - antycznego teatru z II p.n.e.. To jedyny w Macedonii teatr wybudowany przez Greków (pozostałe są rzymskie). Mieścił 5 tysięcy widzów, odkopano go dopiero w ubiegłym wieku. ciekawostką jest fakt, że na niektórych siedzeniach zachowały się inskrypcje, wyryte przez starożytnych widzów - musieli mieć stałe miejsca, bo wykuwali swe imiona i nazwiska. Teatr to także miejsce na pierwsze dzisiaj zimne piwo, które w tym żarze jest jak nektar bogów nie przeszkadza w tym nawet fakt, że puszka Skopska śmierdzi jak by ją maczano w ... na deptaku dziki tłum i drożyzna, choć jak się spojrzy w kąt, to można zobaczyć np. drzemiącego słodko malucha uciekamy szybko do położonej niedaleko dzielnicy muzułmańskiej - tam spokojniej, też jest deptak, ale klimat inny - sypiące się budynki, zieleń, mnóstwo lokali z tanim jedzeniem i słodyczami, kelnerzy dowożący czaj na rowerze w dowolne miejsce siadamy w jednym z albańskich lokali - główny wyznacznik na tej wyprawie, jak i na każdej - to miejscowi. Jest też kilka Amerykanek, które drą ryja, emocjonując się zakupami (może worki kartoflane kupowały?) i co kilka słów wtrącając "disgusting". Wreszcie idą, a my możemy się delektować jedzeniem - tradycyjnie cevapcici w lokalnej formie (czyli kjebapi) Cena za talerz - ok. 6 złotych. Grillowany chleb gratis, sałatka w podobnej cenie co mięso, piwo chyba najdroższe. Kelner bardzo zdziwiony, że dostał napiwek. Ogólnie - jak znajomi jeżdzący do Chorwacji usłyszeli ceny, to z krzykiem wybiegli z domu... Przez dalszą część dzielnicy muzułmańskiej wracamy do pionierów, gdzie czeka na nas jezioro i wieczorne ucztowanie w barze - wszak trzeba nabrać sił na jutro |
||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
środa to dzień objazdu jeziora dookoła - ponieważ 1/3 należy do Albanii, odwiedzony zostanie, choć na kilka godzin, również ten kraj. Granica biegnie około 30 kilometrów od Ochrydu - po drodze mija się mniejsze lub większe wioski, żyjące z turystów - sporo tutaj kwater (ludzie wręcz rzucają się na samochody z kartkami "sobe"), hoteli, penzionów, lokali i plaż. Niektóre bardzo zachęcające.
Niedaleko samej granicy znajduje się kolejne miejsce, obecne na większości macedońskich pocztówek - klasztor (monastyr) Sveti Neum. Położony na malowniczej skarpie, nad samym jeziorem, z pięknym widokiem na góry - powstał w XVI/XVII wieku w miejscu starszego, z 9. stulecia, zburzonego przez Turków. Budowniczy monastyru, św. Neum, został tutaj pochowany - dotknięcie jego grobowca przynosi ponoć szczęście. Spróbowałem! Nadal żyję, więc w sumie mam szczęście Renoma klasztoru i położenie sprawiła, że to miejsce mocno turystyczne - płatny, zapchany parking, autobusy, sporo stoisk z pamiątkami i jedzeniem, dużo ludzi... jednak warto tutaj zajrzeć, bo czasem jest dziura pomiędzy napływem tłumów, a freski, choć tylko z XIX wieku, także cieszą oko. Ciekawostką związaną z tym miejscem jest fakt, że obok monastyru do jeziora wpada rzeka Czarny Drin - przepływa przez całą jego długość i wypływa po drugiej stronie koło Strugi. Inna ciekawa rzecz - kompleks klasztorny do 1912 roku (czyli od czasu uzyskania niepodległości przez Albanię) do 1925 leżał na jej terenie. Potem Ahmed Zogu, albański dyktator-prezydent, późniejszy król, przekazał go Królestwu Serbów, Chorwatów i Słoweńców jako gest dobrej woli i podziękowanie za pomoc w dojściu do władzy... Dzisiejsza granica jest kawałek dalej - aut niewiele, sporo ludzi dojeżdża czymś do przejścia, przechodzi na piechotę i z drugiej strony znowu czeka na jakiś transport. Macedończycy spławiają nas szybko, trochę czekam na albańską pograniczniczkę, skrupulatnie sprawdzającą, czy na pewno jestem właścicielem samochodu. Albania - kraj legenda. Klany, góry, najbardziej odizolowany kraj świata z opętanym maniami satrapą na czele, który w czasie swoich rządów pokłócił się i zerwał kontakty chyba ze wszystkimi. Hodża próbował stworzyć państwo samowystarczalne, ale mu nie wyszło. Ogłosił Albanię pierwszym na świecie krajem w pełni ateistycznym (nawet Mao i Kim Mir Sen tego nie zrobili). Kraj, w którym w latach 90. XX wieku piramidy finansowe doprowadziły niemal do bankructwa, zamieszek i kompletnej anarchii (co to za pikuś przy Amber Gold ). A dzisiaj to kraj bardzo popularny wśród indywidualnych podróżników, w niektórych środowiskach koniecznie wypada w nim być. Albańskie wybrzeże Ochrydu jest jednak mało albańskie - stosunkowo czyste i dość zamożne. Tylko chaos na drogach został ten sam. Początkowo chciałem najpierw pojechać do Korczy, ale w Pogradcu jadąc, jak wydawało mi się, główną drogą, znalazłem się na ślepej pod jakimś hotelem. Potem drogi jednokierunkowe. Policjanci tłumaczyli mi coś po włosku, ale języka piłkarskich symulatorów dawno zapomniałem... Ostatecznie Korczę odpuściłem i pochodziliśmy po Pogradcu. Okolice zamieszkują ludzie od kilku tysięcy lat (trudno się dziwić - przy takich widokach!), ale w samym mieście trudno szukać zabytków. Pogradec to przede wszystkim kurort, jedyny albański nad Ochrydem, dłuuuugi deptak i plaża z dziesiątkami łodzi do wynajęcia, pomostów, sklepików, knajpek itp. Dużo się buduje, w większości strasznie szpetnie budynki, widać, że do wyburzenia idzie coraz więcej starych domów. Cóż, taka karma krajów próbujących dogonić te bogatsze... Ponieważ żar wali z nieba niemiłosierny, siadamy wśród setek miejscowych między wysokimi drzewami, tuż przy plaży - stoliki pod gołym niebem, a między nimi dym z niezliczonych grillów i piecyków, przyrządzających ichniejszą wersję cevapcici, kebapi i innych przysmaków... Powstaje problem, kiedy próbuję kupić na pamiątkę albańskie piwo - po pierwsze, nigdzie nie ma puszek, ani butelek - tylko same duże plastikowe opakowania. Po drugie, gdy je w końcu kupuję, okazuje się piwem... z Kosowa. No dobra, tam też w końcu mieszkają Albańczycy... Pogradec opuszczamy po obfitym objedzie i spokojnie objeżdżamy jezioro (inaczej niż spokojnie się nie da, aby nie zostawić podwozia gdzieś na drodze ). Widoki piękne, szczególnie na macedońskie góry wznoszące się po drugiej stronie. gdzie okiem sięgnąć to bunkry - najbardziej znana obsesja Hodży. Z miliona planowanych powstało 700 tysięcy - po jednym dla każdej rodziny. Dla tak biednego kraju to musiały być niewiarygodne koszta - trudno się dziwić, że gospodarka była w ciągłej zapaści, nawet jak na komunistyczne realia. Są bunkry małe i duże... ...bunkry graffiti... ...bunkry plażowe... ...i tysiące innych. Gdyby zaatakował Tito (to on był głównym wrogiem), Breżniew, Mao albo któryś z wrażych kapitalistycznych imperialistów cały kraj zszedłby do podziemia i walczył aż do ostatecznego zwycięstwa. I tylko niezłomna postawa przywódcy Albańskiej Partii Pracy sprawiła, że inwazję w ostatniej chwili odwołano Mijam kolejne bezimienne wioski (tutaj też ktoś kolekcjonuje tablice miejscowości), wjeżdżam na nowiuśką drogę, której nie ma na żadnej mapie. Na szczęście nie wyprowadza mnie na manowce (prowadzi przez góry do Tirany) - mogę jeszcze spojrzeć z wyższej wysokości na wybrzeże (na zdjęciu albańska miejscowość, w której większość stanowią Macedończycy - w końcu to Bałkan )... ...i ponownie staję na przejściu granicznym, tym razem z drugiej strony. Macedoński celnik jest jakiś upierdliwy, Szwajcarowi przede mną każe pokazywać manatki z bagażnika, mnie dopytuje ile dni będę w Ochrydzie. - Dwa - odpowiadam uprzejmie, a w duszy myślę, że g...o go to obchodzi, bo mogę być i 30 i psinco mu do tego... - Turyści? - pada kolejne głupie pytanie. Nie, kurna, kosmici... Zniesmaczony zjeżdżam w dół, do macedońskiego brzegu, aby zajrzeć jeszcze do Strugi, drugiego dużego ośrodka osadniczego po macedońskiej stronie. Nie podoba mi się jednak tam wcale, to jeden wielki deptak hoteli, restauracji, dyskotek i tłumów imprezowiczów. Sterty śmieci same klimatu nie stworzą, więc na kolację i butelkę miejscowego wina wracamy do pionierów... |
||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
czwartek to dzień, w którym góry będę mógł podziwiać nie tylko oczami, ale też choć przez chwilę innymi częściami ciała
wokół jeziora rozciąga pasmo gór Galičica, z najwyższym szczytem Magaro (2255) - z różnych przyczyn nie wspinamy się jednak na niego, ale wybieramy krótszą wyprawę na inny szczyt. Zanim jednak do tego dojdzie, zatrzymujemy się przy dziwnej osadzie na palach, którą zauważyliśmy dzień wcześniej jadąc do Albanii (droga w góry pokrywa się częściowo z drogą do granicy). jest to tzw. Muzeum na Wodzie w Zatoce Kości. Rekonstrukcja osady z epok od brązu do żelaza (wówczas styl budowania nie zmieniał się tak bardzo). We wspomnianej zatoce odkryto tysiące resztek po palach, podtrzymujących wioskę oraz wiele przedmiotów użytku codziennego, dzięki którym można było dokonać rekonstrukcji osady. Początkowo mam obawy, czy nie jest to typowy kicz dla zagranicznych turystów, jak "średniowieczne grody" stawiane w Polsce, ale z wizyty jestem zadowolony: w niewielkim muzeum prezentowane są znaleziska, dobrze opisane, wyświetlany jest całkiem ciekawy film. Sama osada składa się z 24 budynków, podtrzymywanych przez 3346 pale. Większość to obiekty mieszkalne z częścią gospodarczą, kwadratowe lub prostokątne, jest też kilka okrągłych, w których odbywały się zebrania starszych lub ceremonie religijne. Chaty zbudowane są z gliny i drewna, w środku pustawo - jakieś leżanki, czasem prymitywne piece, skóry - większość z nich prawdziwa. Wewnątrz jest przyjemny chłodek, podczas gdy powietrze rozgrzane do granic czerwoności. Całość pięknie się komponowała z niebieskością jeziora. Powyżej osady znajduje się rekonstrukcja rzymskiego castellum z II wieku n.e., ale ta już nie powala - to właściwie kupa kamieni na których wybudowano fragmenty murów... Po obejrzeniu całego terenu ładujemy się do samochodu i zaczynamy piąć się w górę - na przełęcz Baba, na wysokości ok. 1500 m n.pm.. Trochę bałem się, jak zniesie to samochód, ale ta jedyna droga przez pasmo Galicica jest dobrze wyprofilowana, nachylenie było łagodniejsze niż na drodze z Tetova do Ochrydy. 14 km zygzaków prawie bez towarzystwa innych aut i nagle stajemy oszołomieni, dojeżdżając do przełęczy - widoki na jezioro powalają, choć przejrzystość nie jest rewelacyjna. zwłaszcza ciekawie wygląda wioska Trpejca, położona nad jeziorem, kilkaset metrów niżej, pod nami na przełęczy jest niewielka kapliczka, tablica informacyjna i kilka aut. Zjeżdżamy kawałek niżej do miejsca, gdzie rozchodzą się szlaki turystyczne - jeden na Magaro (czyli w kierunku granicy albańskiej), drugi w przeciwną stronę, na szczyt Lako Signoj (1984 m n.p.m.). Stoją tam cztery auta, w tym trzy na polskich blachach - prawdopodobnie poszli na Magaro. Szlak oznaczony jest białym i czerwonym paskiem, malowanym na kamieniach i wyłącznie na kamieniach, ponieważ w stronę, którą idziemy, nie ma ani jednego drzewa. Wśród roślinności tylko trawy, a najpopularniejszym zielskiem jest oset, tak wysuszony, że dominuje w kolorze fioletowym. sucho jest tu bardzo, w lecie często teren jest zamknięty z powodu zagrożenia pożarowego, ale trudno się dziwić, skoro potrafi tutaj nie padać kilka miesięcy. Na szczęście wieje wiatr, dzięki któremu nie jest aż tak upalnie jak w dole. Szlak wygląda mniej więcej tak: na horyzoncie górka, idziemy do niej ostro pod górę lub mniejszym czy większym wąwozem... W tle mamy widok na las przy początku szlaku na Magaro oraz wznoszące się wyżej góry go otaczające wraz z kotłami polodowcowymi. Po lewej stronie widać jezioro Ochrydzkie, po drugiej na razie nic. Górka na horyzoncie zdobyta, a za nią... kolejna kamienista górka na horyzoncie. I tak kolejna i kolejna i kolejna Im wyżej tym lepiej widać Ochrydę, a po prawej stronie zaczyna być widać jezioro Prespa, położone po drugiej stronie gór. dlatego wybrałem ten szlak - nie jest długi (choć momentami ostry), ale daje unikatową możliwość podziwiania dwóch jezior na raz. Idziemy dalej, co jakiś czas szukając szlaku, gubiącego się w zielsku. Teoretycznie można iść całą szerokością wzgórza, ale może się okazać, że za górką będzie głęboki wąwóz i trzeba się będzie wrócić. Po jakimś czasie i kolejnej górce na horyzoncie pojawiają kamienne murki. osłona przed wiatrem? ogólnie dość ciekawą rzeczą jest, że liczne wąwozy i doły mogą być pozostałością po okopach - w czasie Wielkiej Wojny armia austro-węgierska toczyła tutaj boje z wycofującą się armią serbską. Przy jednym z murków Teresa zostaje, a ja idę dalej sam, do najbliższej górki oczywiście zdobywam ją dość szybko, a za nią... następna górka na horyzoncie cholera, gdzie ten szczyt? no nic, idę, jak za następną górką nie będzie, to wracam. Za nią naturalnie go nie ma, ale następna wydaje się blisko i wydaje mi się, że kawałek dalej coś sterczy. Biegnę więc do niej (dosłownie) i ląduję jak długi, rozwalając kolano - na szczęście reszta ciała spadła na trawę. Z górki widzę, że kawałek dalej jest kolejna , ale dalej widać już wyraźnie, że coś jest. I faktycznie, po kilku minutach staję obok żelaznego słupa, trochę niżej jest antena i kilka budynków niewiadomego przeznaczenia - Lako Signoj zdobyty Robię zdjęcia, zwłaszcza, że doskonale widać stąd jezioro Prespa wraz z plażą, na której za jakiś czas będziemy się kąpać. po drugiej stronie nie gorzej prezentujący się Ochryd. i nieco posępny widok w kierunku Magaro Schodzę w dół, zabieram Teresę i zaczynam lewitować ze szczęścia droga w dół wydaje się znajoma auto na szczęście grzecznie stoi na swoim miejscu, więc zjeżdżamy drogą w kierunku Prespy. Z jednego z punktów widokowych jeszcze lepiej widać plażę. Jezioro Prespa jest równie urokliwe co Ochrydzkie, ale znacznie mniej oblegane przez turystów i przez miejscowych chyba też, bo sieć osadnicza jest uboga. Wyżej położone (więc temperatura o kilka stopni niższa), tak samo czyste i stare, i także międzynarodowe - obok Macedonii i Albanii skrawek należy do bankr... do Greków. Dojeżdżamy do sennej wioski Stenje, wymęczonej upałem. Znajduje się tutaj widoczna z góry piaszczysta plaża - dzika, bo trudno za objaw zagospodarowania uznać kilka częściowo podziurawionych parasoli. Zielony półwysep po prawej, to półwysep graniczny - druga jego połowa należy do Albanii, a to co w tle z dużym prawdopodobieństwem może być Grecją. Z plaży doskonale widać też szczyt, na którym jeszcze niedawno stałem. przy drodze stoją dwie knajpki, gdzie Macedończycy ze zdziwieniem obserwują auto na obcych blachach - to chyba rzadki tutaj widok. Kąpiel w takim upalnym dniu to kapitalna sprawa Potem wypadałoby jeszcze coś zjeść - jedziemy wzdłuż Prespy licząc na jakieś przydrożne lokale, ale, jak pisałem, infrastruktura jest tutaj uboższa, więc dojeżdżamy aż do Ochrydy, gdzie posilamy się w dzielnicy muzułmańskiej. To nasz ostatni wieczór w tym miejscu, więc u pionierów po zmroku lecę jeszcze na waleta do wody, a fale są takie, że i morze by się nie powstydziło. Po naturalnym prysznicu pora zawitać znów do pionierskiego baru, gdzie dzisiaj, podobnie jak wczoraj, jest karaoke. Ludzie śpiewają z głowy, żadnych wyświetlanych napisów, przy pomyłce pomaga szef knajpy, grający i śpiewający znad keybordu (i palący chyba paczkę fajek na godzinę). Śpiewają właściwie wszyscy na raz (pewno znane kawałki), klaszczą, niektórzy tańczą, skaczą po krzesłach, wspólne kołysanie, ktoś tam wije się do każdej piosenki w taki sam sposób... piwo leje się strumieniami, wino też, przybywają kolejni ludzie, w większości się znający - ale nie ma tutaj ani grama agresji. A niektóre głosy... jest mocne rockowe brzmienie, tenor, który jak zaśpiewał, to mi ciarki po ciele przeszły, dziewczyna, która spokojnie by wykopała wszystkie nasze gwiazdki z różnych "show". Jedyny problem jest taki, że rano musimy wcześnie wstać, więc z bólem serca o 1.30 kończę ostatnie piwo i udajemy się do przyczepy Rano robię jeszcze pamiątkowe zdjęcia moich ulubionych miejsc ośrodka: toalet "na Małysza", doskonałych do lektury prasy (akurat po czyszczeniu, polegającym na polewaniu szlauchem całego kibla, więc woda nierzadko kapała z góry ) oraz umywalni jako żywo przypominała mi sanitariaty pracowniczych ośrodków wypoczynkowych w Polsce z dawnych lat. Ale przecież bez tych kibli nie było tego fantastycznego klimatu, dawno nie czułem się tam dobrze i tak swojsko jak tam |
||||||||||||||
|
Wiolcia
|
Z ciekawością śledzę Twoją relację, bo zawsze bardziej się czuje miejsca, w których się też (choć na chwilę) było. Widoki wokół Jeziora Ochrydzkiego po stronie albańskiej robią wrażenie. Planowałam zajrzeć choć do Linu, ale niestety się nie udało, bo podróżowaliśmy komunikacją lokalną, więc tu wygrywa posiadanie własnego samochodu. Wycieczka górska ciekawie pomyślana (widok na dwa jeziora) i nawet ta susza nie przeszkadza na zdjęciach. Czekam, co jeszcze dalej wymyśliliście
|
||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
ja czekam, aż dokończysz relację swoją z Bałkanów, która swoje czasu była (nakręcałem się ją czytając, bo przed wyjazdem to była taka dodatkowa podnieta, że region Europy wybrałem prawidłowo ) no i z Pribaltiki - w końcu tam, gdzie się było, to najlepiej się ogląda, więc jestem szalenie ciekaw, jakie macie wrażenie po tych krajach
a jeśli chodzi o własny samochód... to fakt, to niezaprzeczalny plus i możliwości zwiedzenia znacznie większej ilości miejsc niż bez niego. Z drugiej strony, nie licząc kosztów (bo co roku są coraz większe na transport autem ) to gdzieś ciągle łazi mi głowie, że może znowu by się gdzieś wybrać pociągiem, autobusem, stopem itp... mniej zobaczę, ale więcej miejscowych klimatów. Coś za coś. Zobaczymy za rok |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez Pudelek dnia Nie 1:54, 16 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz |
Wiolcia
|
Właśnie w weekend przebierałam resztę zdjęć z Bałkanów, więc postaram się końcówkę wrzucić w tym tygodniu, choć w tych ostatnich krajach niedługo byłam i cudów nie będzie. A Pribaltika... Przebranie i opisanie zajmie mi pewnie sporo czasu, ale najważniejsze, że podobało mi się bardzo - no i pierwszy raz na wyjeździe wakacyjnym byliśmy samochodem, więc plusy, o których pisałeś wyżej, wpłynęły niewątpliwie na odbiór całości. Ale o tym kiedyś |
||||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
dziś mamy dotrzeć do Skopje, ale po drodze dwa przystanki.
Pierwszym jest Bitola, drugie największe po stolicy miasto kraju (choć wcale po nim tego nie widać). Trochę nam się trasa komplikuje, bo przy wjeździe na ekspresówkę stoi facet z chorągiewką i na każde pytanie krzyczy "zawracaj"!. No tak, jest remont, a w Macedonii nie przewidziano objazdów... W akcie desperacji jadę kawałek dalej, gdzie znajduję stary drogowskaz na Bitolę. Wjeżdżam na drogę, która szybko zmienia się w brukowaną, zarośniętą i po bezludnej okolicy. niezbyt mi się to podoba, ale wyboru nie mamy. Jedziemy mocno w górę, na przełęcz, przy granicy parku narodowego Pelister, gdzie stoi jakaś podupadła kapliczka. Następnie zjazd w dół przez tak samo pozbawione cywilizacji widoki. Po drodze mijam dwa auta na miejscowych blachach - kierowcy są tak samo zdziwieni moim widokiem jak ja ich Po kilkunastu kilometrach docieram do zagubionej wsi bez nazwy, kilkadziesiąt chałup bez żywej duszy, ale trudno się dziwić, bo mimo wczesnej pory słońce już ostro grzeje. Nadzieję na jakiś drogowskaz szybko pryskają - bruk biegnie dalej... zatrzymuje mnie stado owiec, pasące się na środku... drogi. pilnują je trzy duże psy, które ani myślą zejść ze środka, więc manewrują między nimi. Po następnych kilku kilometrach pojawia się asfalt i ekspresówka, ale na razie nie idzie na nią wjechać, bo nie ma wjazdu Ten znajduje się po kolejnym odcinku drogi - brukiem jechało się fajnie, ale z tą prędkością do Skopje dotarlibyśmy po kilku dniach Bitola, miasto konsulatów (jest ich tutaj kilkanaście), położna tuż przy granicy z Grecją, słynie z ruin starożytnego miasta na swych obrzeżach - my jednak zatrzymujemy się w centrum. Oglądamy dwa zamknięte i zaniedbane meczety z XV wieku (to efekt małej liczby wyznawców Allaha w mieście)... oraz cerkiew, której podłoga jest poniżej poziomu gruntu (dzięki temu była większa, niż pozwalały tureckie przepisy). Na dawnym osmańskim bazarze kupujemy całkiem smaczne burki Wizyta bez historii, po za tym, że koło cerkwi przyszedł do mnie facet i powiedział, po polsku, że "boli go głowa". Ciekawe po czym? Na odczepnego dałem mu parę dinarów i pomknęliśmy do auta. Dalsza trasa biegła przez góry (które w sumie zajmują większą część Macedonii), czasem dość wolno, z racji dużej ilości ciężarówek. Kolejny postój nastąpił w Stobi, ruinach starożytnego miasta, położonych przy autostradzie Skopje-Saloniki. Dojazd jest wyjątkowo dupiato oznakowany, krążyłem w kółko i musiałem nawet kawałek cofać na autostradzie. Ruiny są rozległe, bo i rozległe to było miasto... niestety - część jest odgrodzona i niedostępna dla zwiedzających, w tym zwłaszcza piękne mozaiki w dawnej bazylice. Bilet oczywiście kosztuje tyle co normalnie... Wśród pozostałych ruin dominują zabytki wczesnochrześcijańskie (kościoły, bazyliki, pałace biskupie), co mnie interesuje znacznie mniej niż z okresu religii pogańskiej. Na szczęście w kilku miejscach można obejrzeć inne, mniej znane mozaiki, które częściowo przysypane są piaskiem (typowy bałkański sposób "konserwacji") są też ruiny rzymskiego teatru na 7,5 tysiąca widzów Zwiedzanie utrudnia masakryczny upał, który na odsłoniętym terenie wręcz podcina nam nogi. Dobrze, że w aucie jest klimatyzacja, więc podróż skaczącą autostradą do stolicy upływa w bardziej ludzkiej temperaturze - drażnią tylko zbyt częste bramki poboru opłat. Jest też bardziej tragiczny akcent - w pewnym momencie zauważam stojące na środku autostrady ciężarówki. Gwałtownie hamuję, zjeżdżając też na pas skrętu (akurat był rozjazd) i ciesząc się, że auta za mną zachowywały odpowiednią odległość (w Polsce to nagminnie ktoś siedzi ci na ogonie, jakby chciał zajrzeć, co trzymasz na tylnym siedzeniu : ). Okazało się, że na lewym pasie leży rozwalony motor, obok niego nie rusza się motocyklista, a jego kolega trzyma mu głowę na kolanach. Dalej wgniecione barierki, a na przeciwległym pasie uszkodzony samochód-transporter, kierowca trzymający się za głowę, a drugi gorączkowo dzwoniący po pomoc. Prawdopodobnie motocykliści jechali z przeciwka a transporter przygniótł jednego z nich z taką siłą, że ten przeleciał na drugą stronę Nie mam pojęcia czy przeżył, nie było widać krwi, jego kolega miał spokojną twarz, ale mógł to być szok - nie mniej do tej pory widok ten mam przed oczami; jak niewiele trzeba aby wszystko się zakończyło W Skopje, mimo braku nawigacji, udaje mi się odnaleźć właściwą drogę do mocno zaniedbanej dzielnicy nad Wardarem, gdzie znajduje się nasz hostel. jest świetnie położony (10 minut z buta do centrum) i przyjemny - dwa domy, między nimi zacienione podwórko z długim stołem, hamaki, fotele, kanapy... i jest pełny, nie ma żadnego wolnego miejsca - dominują Amerykanie i Brytyjczycy, nie rozstający się z komórkami i laptopami, radośnie komentując co tam się wydarzyło na twarzoksiążce. Prowadzący hostel nie może się nadziwić, że nie mamy swego komputera ani nie chcemy skorzystać z tego w recepcji Przed wyjściem na miasto dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawostek - że w Macedonii nauka angielskiego jest obowiązkowa dla wszystkich od 4 roku życia (więc nie dziwi jego powszechna umiejętność wśród młodszych) oraz, że obecne upały to pikuś - w lipcu temperatura dochodziła do 50 stopni . I jak tu żyć?? Śródmieście stolicy to plac Macedonia, a dookoła niego jedno wielkie miejsce budowy. Wznosi się nowe budynki rządowe, muzea, galerie... Wszystko w stylu tak kiczowatym, że aż zaczął mi się podobać. Rozumiem jednak Macedończyków - w 1963 roku ich miasto legło w gruzach na skutek katastrofalnego trzęsienia ziemi - pochłonęło 1070 ofiar (to liczba może niezbyt imponująca w porównaniu choćby z Japonią), ale aż 3/4 budynków zmieniło się w stertę gruzów, w tym wiele zabytków, dwa kina, biblioteka, muzeum, siedziba Państwowego Banku Jugosławii i Banku Inwestycyjnego, dwa hotele (pierwszy, pełen gości, zmienił się w jeden wielki grób - ze 180 osób po 72 godzinach uratowano 13)... na dworcu głównym podróżnych przygniótł dach, z poczty uratowała się jedna ściana. Słowem - dawne Skopje przestało istnieć. Odbudowano je w stylu socrealistycznym, więc teraz władze niepodległego kraju chcą postawić coś innego, choć może niekoniecznie pięknego. Na środku placu przed rokiem stanęła monumentalna fontanna z gigantycznym Aleksandrem Macedońskim na cokole. Grecy odczytali to jako kolejny policzek, bo Macedonia nawiązuje do antycznej Macedonii na każdym kroku - lotnisko Aleksandra, główna autostrada Aleksandra, główny stadion Filipa II, itp.. (prześcignęli nawet Jana Pawła w Polsce!). Oczywiście współcześni Macedończycy - Słowianie - z dawnymi nie mają nic wspólnego, ale uważają, że jako obecni mieszkańcy tych ziem mają prawo czerpać z ich dziedzictwa, nawet jeśli nie ma ciągu genetycznego. Analogicznie Rumunii nawiązują do Daków, z którymi prawdopodobnie nic ich nie łączy... oprócz monstrualnego Aleksandra są tutaj też inne pomniki - m.in. Justyniana, który urodził się niedaleko Skopje a także zarys domu Matki Teresy z Kalkuty, która urodziła się w Skopje. Jednym z niewielu zachowanych w centrum zabytków jest kamienny most z XV wieku. Most stoi na rzece Wardar i symbolicznie rozdzielna dwie części miasta - albańską i macedońską. Albańskie północne przedmieścia są zupełnie inne od południowych chrześcijańskich - plątanina wąskich uliczek, śmieci, ale też setki knajpek, jubilerów, złotników i innych lokali, wszystko w cieniu licznych meczetów - wież kościołów praktycznie nie widać. jest tam też twierdza z ponad tysiącletnią historią, uszkodzona podczas trzesięnia, ale nie można jej zwiedzać. Zamknięto ją po ubiegłorocznych zamieszkach macedońsko-albańskich, w których rannych zostało kilkanaście osób. Albańczycy protestowali przeciwko planom rządowym odbudowania cerkwi, kiedyś stojącej w tym miejscu, która ma pełnić funkcje głównie muzealne - była to dla nich prowokacja i niedopuszczalne wspieranie przez rząd jednego z wyznań. Ciekawe czy protestowaliby tak samo gwałtownie, gdyby rząd chciał tam odbudować meczet? Z drugiej strony wznoszenie świątyni od zera, po ponad pół tysiącu lat, w dzielnicy muzułmańskiej, na pewno nie jest przypadkowe i można się mocno zastanawiać czy rozsądne? Niedaleko świątyni jest ładny meczet Mustafa-Paszy, też z XV wieku. To jedyny meczet do którego udaje nam się wejść, w pozostałych albo nie z powodu ramadanu albo "nie bo nie". Facet w wejściu bardzo się cieszy, że chcemy zajrzeć, opowiada nam co nie co o świątyni, dyskutujemy o bokserach i Śląsku Meczet też był uszkodzony w 1963 roku, zrekonstruowano go niedawno przy pomocy państwa tureckiego, ale bryła główna zachowała się bez większych zmian od czasu budowy. Jest to też największy meczet w kraju. Następnie zagłębiamy się w wąskie uliczki, szukając czegoś do jedzenia - ciężko się zdecydować, w końcu siadamy przy targowisku, obserwując toczące się wokół życie. Wdrapuję się też na pobliskie przejście nadziemne, oglądając targowisko z góry (nie uwierzycie, co ludzie mogą wrzucać na blaszane dachy ) oraz "postój taksówek". Zaczyna się ściemniać, wstępujemy jeszcze na cytrynową lemoniadę oraz bakławę. W cukierni spotykamy grupę z Polski, która bardzo się dziwi, że ktoś mówiący po polsku jest w Skopje - stolica Macedonii nadal nie jest popularnym miejscem wędrówek. Zachwalają nam Sarajewo, z kolei ja chwalę Ochrydę i... ruch uliczny w Tetowie Do hostelu wracamy przez plac Macedonia, mocno i rzęsiście oświetlony, a fontanna Aleksandra tryska kolorami i wodą w takt muzyki. Wstępujemy na zakupy, gdzie spotyka mnie przykra niespodzianka - alkohol sprzedają tylko do 21 Skandynawia, czy co? no nic, dobrze, że mamy zapasy w aucie, trzeba tylko do niego przejść. Stoi niedaleko hostelu, na parkingu między walącymi się domami oraz Bankiem Narodowym Macedonii, w związku z czym ciągle jest tu jakiś strażnik - gdy tylko kręcimy się przy aucie od razu podchodzi sprawdzić, czy to nie złodzieje. Ogólnie to Skopje mi się spodobało, mimo, że większość relacji z tego miasta jest negatywna. Ciekawe połączenie socrealizmu, współczesnego kiczu młodego państwa oraz muzułmańskich klimatów. Polecam Ostatnia noc w Macedonii, a jutro już pora na inne kraje... W związku z tym całość zdjęć z MK i ALB dostępna w galerii pod tym linkiem: [link widoczny dla zalogowanych] |
||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
zaledwie 20 kilometrów od Skopje znajduje się granica z, jak chcą niektórzy, najmłodszym krajem w Europie lub, jak chcą pozostali, jedną z serbskich prowincji, czyli Kosowem.
Niezależnie od poglądów na powyższą kwestię Kosowo jest, obecnie, niepodległym państwem (fakt, że silnie, ale coraz mniej, wspieranym przez wspólnotę międzynarodową) i nie zanosi się, aby kiedyś miało wrócić pod władzę Belgradu. Nie wydaje mi się też, aby powstała Wielka Albania - raz, że z powodów politycznych, dwa, że dla Kosowa byłaby to degradacja finansowo-"bytowa"... Przed granicą mijam gazik wojskowy na polskich blachach - znak, że się zbliżamy. Na przejściu ruch umiarkowany (m.in. polscy rowerzyści), rozglądam się więc za miejscem, gdzie mogę kupić ubezpieczenie na auto. W Kosowie nie obowiązuje zielona karta, więc każdy musi zapłacić ekstra za specjalny dokument - obecnie to 30 euro. Nigdzie jednak takiego miejsca z ubezpieczeniem nie widzę, więc sądzę, że kupię je po kontroli dokumentów i staję do kolejki. Niestety, pogranicznik żąda ode mnie ubezpieczenia. Pokazuje budkę ze słabym napisem i poleci stanąć autem obok. Jako zabezpieczenie "aresztuje" mój paszport Płacę euro, wracam do pogranicznika, odzyskuję paszport (jest to jedyny kraj na Bałkanach, poza Turcją, który wymaga tego dokumentu, a nie dowodu osobistego) i wjeżdżamy do Kosowa Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to policjanci w mundurach jak z amerykańskich filmów akcji z dużymi napisami POLICE na koszulkach Początkowo chciałem jechać na Prizren, ale coś mnie podpuszcza i jadę główną drogą w kierunku Prisztiny. Droga jak droga - asfalt ujdzie, ruch spory. Krajobrazy to niekończące się budowy (jak w Tetovie) i śmieci, śmieci, śmieci... Wszystkie tablice drogowe dwujęzyczne (po albańsku i po serbsku, w łacinie), ale w niektórych miejscach zamazano nazwy serbskie i pojawia się problem, bo nazw albańskich ani nie znam ani nie mam ich na mapie Naszym celem nie jest stolica, uchodząca za mocno brzydkie miasto, ale położona kilka kilometrów od niej Gračanica, w której znajduje się monastyr wpisany na listę UNESCO. Przy wjeździe do miejscowości wita nas informacja, że cały teren jest monitorowany. Od razu też rzucają się w oczy serbskie reklamy i napisy - Gračanica jest gminą, w której nadal przeważają Serbowie (jest ich tutaj ponad 85%, podczas gdy w całym Kosowie ledwie 6%). To enklawa, w której schroniło się też część Serbów ze stolicy. Z racji centralnego położenia stała się solą w oku wielu nacjonalistom albańskim, którzy z przyjemnością by ją "oczyścili". Monastyr stoi przy głównej drodze, dlatego nie ma problemów z trafieniem do niego. świątynię wzniesiono w XIV wieku, mnie jednak swą sylwetką jakoś nie zachwyciła, może z powodu dobudówki ze współczesnymi oknami. Wokół wznoszą się zabudowania klasztorne, w których nadal mieszkają mniszki. Działa też sklepik - można tam płacić w serbskich dinarach (oficjalną walutą jest euro), co wychodzi taniej. Mniszki, niezbyt przychylnie nastawione do turystów, używają nazwy "Kosowo i Metochia", czyli oficjalnej nazwy regionu autonomicznego Serbii. Dla nich żadna Republika Kosowa nie istnieje... Wracamy do auta, ale ponieważ wychodzi słońce, postanawiam jeszcze pobiec i zrobić kilka zdjęć. Przy wejściu zaczepia mnie jakiś chłopak, natrętnie prosząc o kasę. Najpierw euro, a potem dinary - widać wziął mnie za Serba, a on prawdopodobnie był Albańczykiem. Z wyjazdem musimy trochę poczekać, ponieważ ulicami miasta idzie właśnie prawosławny pogrzeb. Nieboszczyk wieziony jest w otwartej trumnie, na przyczepce od traktora. Odprowadza go z 20-30 osób... Momentalnie robi się korek, ale nikt nie trąbi, wszyscy grzecznie czekają, aż kondukt przejdzie. Zamieszkanie miejscowości przez Serbów prawdopodobnie uchroniło monastyr w 2004 roku, kiedy to Albańczycy zniszczyli lub uszkodzili kilkaset prawosławnych świątyń, a wielu Serbów wygnali, burząc ich domy... Jak to często w historii bywało, prześladowani stali się prześladowcami. W Gračanicy był wówczas spokój. Prisztinę mijamy obwodnicą z dość niezłym asfaltem. Kierujemy się na zachód, na Peć. Przez długi czas droga jest dwupasmowa, na niektórych odcinkach to praktycznie autostrada, nie jest jednak zaznaczona na żadnej mapie... Później zmienia się w jednopasmową i jedzie się gorzej, ale tragicznie nie jest. Obok śmieci inną, równie charakterystyczną, częścią krajobrazu są wszechobecne pomniki UCK. Dla Albańczyków to bohaterzy, dla Serbów bandyci i mordercy... Na pomnikach wyryto postacie mężczyzn w mundurach i z bronią w ręku, ale są też portrety osób cywilnych i dzieci. Często wszyscy zginęli w tym samym dniu... W samym Peću niezły chaos, kompletny brak oznaczeń, więc jadę zupełnie na wyczucie. Naszym drugim celem jest miejscowość Dečani, a konkretnie to kolejny monastyr, stojący nad miastem - Visoki Dečani. Albańczycy nie kwapią się do oznakowań dojazdów do prawosławnych świątyń, więc też trochę mi zajmuje, zanim znajdę prawidłową drogę. Kiedy kończą się albańskie domostwa, zaczynają się ogromne dziury w jezdni - to też raczej nie przypadek. Po jakimś kilometrze pojawiają się zapory przeciwczołgowe i zasieki, jest też wieża strażnicza i posterunek kontrolny włoskich oddziałów KFOR, chroniących monastyr. Staję samochodem przed zaporami, ale wychodzi Włoch i każe jechać dalej. Parkujemy więc przy murach klasztoru. Stoi tutaj jakiś wojskowy wóz, a z drugiej budki wychodzi kolejny żołnierz i prosi o zostawienie dokumentów. Łączy się przez telefon z klasztorem z pytaniem, czy możemy wejść - każdorazowo mnisi muszą wyrazić zgodę. Po jej uzyskaniu dostajemy specjalny identyfikator i już możemy przekroczyć bramę. Jakoś tak się złożyło, że w Skopje oglądałem same meczety a tutaj same świątynie prawosławne. Monastyr wraz z centralną cerkwią wzniesiono, jak poprzedni, w XIV wieku i jest to jedna z najładniejszych świątyń, jaką widziałem! Przepiękne połączenie sztuki zachodu i wschodu - romański bizantyzm - jest autorstwa pewnego franciszkańskiego mnicha. Ta świątynia bardziej pasuje do jakiegoś włoskiego miasteczka, niż na Bałkany! W środku orgia kolorów na pięknych freskach. Towarzyszy nam mnich, który bardzo dokładnie opisuje wszystko, co możemy zobaczyć. Od niego dowiaduję się, że w klasztorze przebywa jeszcze 25 mnichów. Są w dużym stopniu samowystarczalni - mają pola, a wokół jednej z serbskich enklaw, także winnice. W sklepiku można zakupić rakiję lub wino, reklamowane przez wesołego mnicha jako "najlepsze w Europie Południowo-Wschodniej" . Kusi mnie degustacją na zapleczu, ale jako kierowca zmuszony jestem odmówić - nie odmawiam jednak zakupu rakiji 25 mnichów, a dookoła sami Albańczycy. W 2004 roku ostrzelali monastyr z moździerzy, na szczęście niecelnie - żołnierze KFOR-u stacjonują tutaj więc nie przez przypadek... Opuszczamy klasztor i wracamy do Peću, gdzie postanawiamy coś zjeść - przy jednym z rond siadamy do knajpki, gdzie zamawiamy posiłek. Sprzedawca specjalnie dla nas leci do sklepu po chleb, który grillluje - do tego cevapcici, sałatka z kapitalną grillowaną papryką - za całość płacę jedynie 6 euro... Siedząc w knajpie przyglądamy się ruchowi ulicznemu - czasy, kiedy przesuwały się tutaj całe kolumny NATO-wskiego wojska chyba już się skończyły - z rzadka przemknie tylko jakiś gazik lub ciężarówka. Mój dobry nastrój mąci jedynie zegarek - jest już 18, a przed nami kawał drogi. Najpierw musimy się wspiąć samochodem na prawie 1800 metrów, czyli wyżej, niż w polskich Beskidach - w górach otaczających Peć znajduje się jedyne normalne drogowe przejście graniczne z Czarnogórą. Jedzie się nieźle, choć przeszkadzają zawalidrogi.. wbrew temu co się pisze, że na Bałkanach to są za kierownicą wariaci, co jeżdzą jak szaleni - mnie się one będą kojarzyć z kierowcami, którzy notorycznie, z niewiadomych przyczyn, potrafią jechać po za obszarem zabudowanym po 40, 50 km/h. Natomiast jeśli chodzi o poziom chamstwa, to na odcinku A4 między Gliwicami a Opolem polscy kierowcy dostarczają go każdorazowo więcej, niż przez cały wyjazd na Bałkany... Wyjeżdżamy z Kosowa z podwójnymi stemplami w paszportach - to może być problem w Serbii, która wjazd do Kosowa od strony Czarnogóry, Macedonii lub Albanii uznaje za nielegalne przekroczenie granicy serbskiej, dlatego Serbom już paszportów pokazywać nie będziemy. Między przejściem kosowskim a czarnogórskim jest kilkanaście kilometrów przerwy - ta "ziemia niczyja", na której zresztą mijamy cygańską osadę, należy prawdopodobnie do Czarnogóry, ale oni chyba nie chcieli wznosić swojego posterunku tak wysoko w górach. Dzień się powoli kończy, ale przynajmniej dobrze, że za jasnego przekroczyłem granicę. Planowałem dojechać do słynnego mostu na rzece Tara i tam przespać się przy motelu, ale tego planu nie udaje nam się zrealizować - około 21, po godzinnej jeździe w ciemnościach, na górskich serpentynach, przy dużym ruchu, postanawiamy zatrzymać się w przydrożnym motelu. Do celu zostało niecałe 50 km, ale jazdę w tych warunkach uznałem za zbyt niebezpieczną, zwłaszcza, że niemal non stop z gór na drogę osuwają się kamienie. Motel do najtańszych nie należy, ale i Czarnogóra ogólnie jest droższa niż Macedonia i Serbia. Lektura menu nie pozbawia nas złudzeń, że na kolację zamawiamy tylko piwo Niksicko . Decyzja okazała się słuszna - i z racji bezpieczeństwa i z powodu widoków, których w ciemnościach nie moglibyśmy podziwiać. Niedzielny poranek jest przyjemnie chłodny - ledwie niecałe 20 stopni. Niestety, już po 10 zaczyna się znowu robić ukrop. Jedziemy pięknie położoną drogą wzdłuż rzeki Tary, kierując się na Durmitor. Przy okazji odwiedzamy też niewielką cerkiew, pięknie położoną, w wąwozie, otoczoną ciszą. Wita nas banda małych kotów, które jeszcze do końca nie wiedzą, co to jest głaskanie Wychodzi do nas zakonnica i otwiera cerkiew, przedtem jednak muszę ubrać czerwone dresowe spodnie, aby nie kalać tego świętego miejsca moimi nagimi kolanami Jedziemy dalej - czarnogórskie drogi są zdecydowanie najlepsze z wszystkich bałkańskich, po jakich dane nam było jeździć (po za Chorwacją, rzecz jasna). Tunele, tuneliki, świetny asfalt, piękne widoki... i tylko uważać na kamienie. Słynny most na Tarze, arcydzieło techniki inżynieryjnej z lat 1937-1940, jest popularny wśród turystów. Jest motel, jakieś stragany z pamiątkami, pole namiotowe w dolinie... ale popularny, nie znaczy tłumny - podziwianie widoków na kanion Tary nie jest zakłócane przez wrzeszczące zgraje. Czarnogóra była tylko krótkim epizodem tego wyjazdu - po sfotografowaniu mostu i jego okolic zatrzymujemy się jeszcze w przygranicznym mieście Plevja, gdzie, dla odmiany, najliczniejsi są Serbowie oraz stoi największy meczet kraju (zamknięty dla niewiernych z powodu ramadanu). A potem jeszcze kilkanaście kilometrów i kolejna granica - znowu wjeżdżamy do Serbii... Całą galeria z Kosowa i Czarnogóry tutaj -> [link widoczny dla zalogowanych] |
||||||||||||||
|
Wiolcia
|
A Albanii jak głupki szukaliśmy po ruinach obiecanych mozaik, dopiero w Sarandzie jakiś autochton przy kolejnej mozaice mnie uświadomił, że wszystko przysypane. I właśnie Macedonię chwaliliśmy za to, że mozaiki można było tam bez problemów oglądać, ale, jak widać, nie wszędzie.
W Ochrydzie przeżyliśmy ten sam szok. A teraz wreszcie poczytam ciąg dalszy - Kosowo. |
||||||||||||||||||
|
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
w Serbii też jest prohibicja, ale dopiero od 22. To w ogóle jest bez sensu, jak w całej Skandynawii - mogę się upić kupionym alkoholem o 20.55, mogę się schlać w knajpie o dowolnej porze, za odpowiednio wyższą cenę, ale nie mogę legalnie kupić sobie piwa o 21.05... czysta hipokryzja, w dodatku kompletnie nieskuteczna, wbrew temu co twierdzą tzw. specjaliści od "szkodliwego wpływu alkoholu na człowieka" PS>obiło mi się o uszy, że na Litwie też to z rok temu wprowadzili - od godziny 21. Nie robiliśmy zakupów o tej porze, więc nie wiem jak to jest?? PS2> nie mniejszy szok przeżyłem 3 krotnie kupując piwo w Macedonii w butelkach. W Strudze piwa mi nie sprzedali, bo nie miałem butelki na wymianę Skąd miałem mieć, skoro kupowałem po raz pierwszy? Zaproponowano mi Heinekena, więc czym prędzej opuściłem sklep... w Ochrydzie piwo mi sprzedano z wielkim zdziwieniem - bo kaucja za flaszkę wyniosła tyle, ile jej zawartość w Skopje, rano, w supermarkecie byli zdziwieni, bo u nich tylko Skopsko było za kaucję, pozostałe macedońskie flaszkowe nie (w Serbii też kaucji nie płaciłem). I bądź tu człowieku mądry! |
||||||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez Pudelek dnia Pon 20:39, 01 Paź 2012, w całości zmieniany 1 raz |
Pudelek
Ogarniacz kuwety
|
przejazd przez czarnogórsko-serbską granicę idzie sprawnie; swoją drogą dziwię się, że kraje, które jeszcze 6 lat temu tworzyły jedno państwo, w ogóle mają przejścia graniczne, a co dopiero, że nie w jednym budynku (jak było choćby na granicach polsko-czeskich i słowackich), ale w osobnych, oddalonych o kilkaset metrów...
przez Serbię będziemy jechać tylko 2 godziny, to skrót, aby nie pchać się do Bośni górami. Jedyny ważniejszy punkt postoju to monastyr Mileševa. jak większość, ma długą historię, sięgającą XIII wieku. Dwukrotnie został zniszczony przez Turków, w XVI wieku wywieźli stąd relikwie św. Sawy (największego świętego serbskiego) i publicznie spalili je w Belgradzie... w środku zachowały się freski, a ciekawostką jest zniszczony stop głównej nawy. Ponieważ to niedziela, sporo tutaj ludzi, więc nie zabawiamy długo, tylko jedziemy w kierunku kolejnej granicy malowniczą drogą wzdłuż rzeki Lim. Co ciekawe, przy drogach stoją jeszcze tablice kierujące na Titograd, który od 1992 roku nazywa się jak kiedyś Podgorica. Złośliwość względem Czarnogórców? Niestety, na granicy serbsko-bośniackiej nie jest tak miło - Serbowie i Bośniacy przejeżdżają bez problemów, natomiast nam zrobiono trzepanie bagażnika, jestem pewien, że z powodu auta na polskich blachach! Nieuprzejma celniczka grzebie we wszystkim, dziwi się, ze śpiwory takie duże, kosmetyki przykryte ręcznikiem (pewno chcieliśmy przemycić pastę do zębów) i w ogóle dużo tutaj bagaży... fakt, niektórzy jeżdzą tylko z kartą bankomatową. W końcu, natknąwszy się na moje wilgotne kąpielówki rezygnuje i łaskawie puszcza nas dalej... Poczułem się jakby ktoś włamywał mi się do mieszkania - jak dobrze, że na większości polskich granic już czegoś takiego nie ma W Bośni początkowo jedziemy drogą bez żadnych oznaczeń, jedynie wskazaną przez pogranicznika. Po pół godziny zaczynam podejrzewać, że zrobił nas w konia - to też był Serb, ponieważ jesteśmy w Republice Serbskiej, czyli w serbskiej części Bośni... w końcu dojeżdżamy do jakiejś większej drogi i tam na oko (bo tablic znowu brak) kieruję się we właściwą stronę. Przez przypadek trafiamy do monastyru Dobrun, z ciekawą, kolorową bramą. Obok stoi ciufcia i tory wąskotorówki. to dawna Bosnische Bahn, wybudowana w 1906 roku przez administrację austro-węgierską. W okresie międzywojennym jeździły tędy pociągi z Sarajewa aż do Belgradu. W 2010 roku odcinek do Višegradu reaktywowano i połączono ze słynną Ósemką Szargańską w górach Zlatibor, dużą atrakcją turystyczną w Serbii. Po chwili dojeżdżamy do Višegradu, gdzie znajduje się sławny most turecki (Mehmeda Paszy Sokolovicia) z XVI wieku, wpisany na listę UNESCO Pięknie tutaj i naprawdę trudno się cofnąć do wydarzeń sprzed 20 lat. Ponad 60% mieszkańców Višegradu było Boszniakami (muzułmańskimi Bośniakami), ale w momencie proklamowania przez Bośnię niepodległości do akcji wkroczyła armia jugosłowiańska. Miejscowi Serbowie ogłosili miasto serbskim i po wycofaniu się armii, przy pomocy serbskim bojówek, rozpoczęli czystkę etniczną. Boszniaków wypędzono z domów, które burzono, spalono 2 meczety, kobiety masowo gwałcono, ludzi mordowano na ulicach, wleczono za samochodami, rozstrzeliwano właśnie na owym moście, zrzucano do Driny i topiono... dochodziło do tego, że zatrzymywano przejeżdżające autobusy i wywlekano z nich nie-Serbów, po czym dostawali kulę w łeb. Niedaleko miasta, w dawnym hotelu, urządzono burdel dla serbskiego wojska, przez które przewinęło się, przymusowo oczywiście, 200 boszniackich kobiet. Ogólnie liczba ofiar waha się między 1600 a 3000... Naprawdę można o tym zapomnieć, bo dzisiejsze miasto, niemal całkowicie serbskie, funkcjonuje normalnie, przy moście w restauracjach siedzą ludzie (turystów praktycznie brak), piwo jest smaczne, a baklava słodka... Brak jakichkolwiek tablic pamiątkowych, bo trudno, aby Serbowie upamiętniali swoje zbrodnie... Dalsza podróż do Sarajewa biegnie bardzo malowniczymi drogami, nad rzeką, pełno tu mostów, tuneli, okolica jest rzadko zaludniona... W Sarajewie, po krótkim błądzeniu, trafiamy na jedyny kemping, w dzielnicy Ilidža. Kemping w spokojnej okolicy, zacieniony, ale cena zwala mnie z nóg - 21 euro za noc to płaciłem jedynie w Chorwacji, ale to na kempingach naprawdę wypasionych, natomiast tutaj w WC jeden normalny kibel (w damskim bez deski ), reszta to dziury, a ciepła woda też nie zawsze leci (inna sprawa, to, że w tym upale nie jest potrzebna)... Sarajewo, miasto-symbol okrucieństwa bałkańskich wojen. Przez ponad 3 lata oblegane i ostrzeliwane przez Serbów, co przepłaciło życiem ponad 10 tysięcy osób (cywilów, żołnierzy nie liczę). Ludzka głupota jednak nie zna granic... Obecnie Sarajewo jest bardzo popularne wśród turystów - niestety. Widać to i czuć na każdym kroku... Do centrum jedziemy wysłużonym, trzęsącym tramwajem dawną Aleją Snajperów, gdzie Serbowie z okolicznych wzgórz urządzali sobie polowania na mieszkańców. Front często biegł przez osiedla, więc miasto było jedną, wielką pułapką. Wychodzimy koło hotelu Holiday INN. Hotel jak hotel, można rzec. W 1992 roku był w rękach Serbów, którzy z dachu otworzyli ogień do pokojowej demonstracji na niedalekim moście. Padło 6 zabitych, uznanych za pierwsze ofiary oblężenia. Dokładnie naprzeciw hotelu znajdują się budynki rządowe, w 1992 roku jeden z pierwszych celów ostrzału. dla porównania: Robiąc zdjęcie wzbudziłem czujność policjantów - wiadomo, człowiek z aparatem musi być podejrzany. To na Bałkanach nadal się nie zmieniło... Upał coraz większy, więc z ulgą zagłębiamy się między budynki, przyglądając się licznym pamiątkom po oblężeniu. ... |
||||||||||||||
|
Bałkańskie, pokręcone drogi |
|
||
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.