Babia Góra, 30. kwietnia - 2. maja 2008 |
seb_135
|
witam, jestem nowy tutaj, pomyślałem, że się podzielę. wybaczcie link niedziałający do zdjęć, ale nie mam jeszcze trzech postów a nie chcę ich bez sensu nabijać nie mając nic do powiedzenia.
"a przecież i ja tyle ziemi mam ile jej stopa ma pokrywa dopokąd idę" Były już kilkunastogodzinne rajdy, bezsenne noce, zdobywanie gór po ciemku, przemoczenie do suchej nitki i spanie na mrozie. Nadszedł zatem czas na wielkiego kombosa. Z wielkim natężeniem wymienionych czynników. Ale po kolei. 30 kwietnia 2008 rano idę jeszcze do szkoły celem (nie)zaliczenia sprawdzianu z matematyki, wracam o 12. do domu i przymierzamy się do wyjazdu. Przygotowujemy kilkanaście bułek z pasztetową, a gdy ta się kończy, parę z salami i jakimiś innymi specjałami. Dopompowujemy koła, przesmarowujemy łańcuchy i w drogę. Po przedostaniu się przez zasieki w postaci totalnie rozkopanej większości ulic wydobywamy się w końcu na trasę Opole-Strzelce Opolskie. Z początku jedziemy niemrawo. Dotarłszy do Strzelec zjadamy bułki i siedzimy trochę w promieniach słońca. Ustawiamy się we właściwym szyku i nieco przyspieszamy. Mijamy Toszek, Pyskowice. W Gliwicach odnajdujemy znajome sobie Tesco, gdzie robimy zakupy za, bagatela, 85 złotych, które praktycznie nie mieszczą się do plecaków i musimy bagietki przymocować za pomocą taśmy izolacyjnej do ram. Wyjeżdżając, rezygnujemy z trasy przez Mikołów, Tychy i Oświęcim, a obieramy kierunek na stare dobre Ornontowice, gdzie zatrzymujemy się na postój przed Urzędem jakowymś, Orzesze, Gostyń. Dotarłszy do Kobioru, tuż za trasą ekspresową nr 1 rozbijamy namiot, w miejscu nieco tylko oddalonym od tego, gdzie spaliśmy niecały rok wcześniej. Rozpalamy ognisko, smażymy kiełbaski i zjadamy je z odczepioną od bartkowej ramy bagietką. Tymczasem zaczyna nam się maj. Gramolimy się do namiotu, gdzie śpimy jak łyżeczki, bo miejsca jest raczej mało. Całą noc słychać szeleszczenie koców termicznych, którymi jesteśmy owinięci. Dobra rzecz takie koce! Poranek wprawdzie jest ciężki, ale jest. Nie obudziliśmy się w środku nocy błagając o śmierć, ale dopiero około ósmej rano, wprawdzie niezbyt weseli, ale, bądź co bądź, nieco wypoczęci. Tak na marginesie - nienawidzę poranków w namiocie! Podczas gdy składamy obóz mijają nas co i rusz dziwnie patrzący się rowerzyści. Wrzucamy na ruszt lekkie śniadanko w postaci bagietki z jogurtem. Jedziemy dalej trasą na Miedzyrzecze, przez Gilowice, Górę, docieramy do Brzeszczy(ów?), dalej Kęty. Rozmowa na poboczu drogi: seb (do Bartka): co ty masz tu przymocowane. power modulator (taki wihajster przy hamulcu)? co to robi? Bartek: no moduluje... powera... Cały czas szukamy sklepu, gdzie można by kupić jakieś pieczywo, bo dysponujemy tylko dwoma bagietkami. Nigdzie go oczywiście nie ma, bo jest 1. maja i dostawy są reglamentowane. Jednak, koniec końców, jak uczy historia, nam się zawsze udaje. W osiemnastym z kolei sklepie trafiamy prawdopodobnie na jedyny w promieniu 20 kilometrów kwadratowych chleb. W Porąbce po raz wtóry rezygnujemy (gonieni przez czas) ze zbadania tajemnic Góry Żar. W okolicach Międzybrodzia Bialskiego zaczynam nieśmiało napomykać, że droga z Żywca do Suchej Beskidzkiej będzie cały czas stromo pod górę, ale tymczasem jestem zbywany. Tuż przed Żywcem odbijamy na Suchą, gdzie okazuje się, no proszę!, że miałem rację. Cały czas jedziemy (idziemy) pod górę, co jakiś czas tylko nieco zjeżdżając. O rekordach prędkości jednak nie ma nawet co mówić, bo droga jest kręta i boimy się umrzeć. Mijamy Okrajnik, Rozciętą, Kocoń i... w Lesie zaczyna padać! Ba, padać! Z nieśmiałego początkowo deszczyku robi się, można by rzec, urwanie chmury. Zakładamy wprawdzie nieprzemakalne kurtki, ale okazuje się to daremne, bo deszcz przebija się przez wszystko. Przez kilkanaście minut widzę jedynie regularnie skapujące z daszka myśliwskiej czapki krople i niewyraźne zarysy drogi przede mną. Kwitujemy to bardzo częstymi i bardzo głośnymi okrzykami "yeah", "allright! and again allright!". Nieco za Kukowem zatrzymujemy się by ocenić straty. Bartek okazuje się suchy (sic!), bo jego sztormiak naprawdę nie przepuszcza wody... Dotarłszy do Stryszawy zatrzymujemy się w sklepie celem zakupienia Marsów i Snickersów, konserwy i czego tam jeszcze i pytamy jak dojechać do Zawoi. Wracamy się kilka kilometrów, skręcamy na boczne drogi. Zawoja okazuje się oddalona o kilkanaście kilometrów a jest już dobrze po południu. Droga oczywiście jest niesamowicie stromą serpentyną, co do tego nie ma wątpliwości. Idąc w stronę przełęczy widzimy po bokach kolejne szczyty i Maciek mówi, że "to musi być któryś z tych". Kwituję to chwilowo przypomnieniem zaburzeń perspektywy w górach, a gdy docieramy na przełęcz stwierdzam z emfazą "to jest Babia Góra, 3:0 dla mnie!" pokazując na majaczący w oddali szczyt, wyższy od naszej przełęczy o jakiś kilometr. W górę, co by wątpliwości nie było. Zjeżdżamy do Zawoi przez Przysłop i na miejscu jesteśmy około 17. Zaczynamy szukać szlaku. Pytani ludzie albo nie wiedzą, jak mamy iść, albo są bardzo pijani, albo wyśmiewają nas, że chcemy się na to teraz porwać. Albo wszystko naraz. Jakieś pół godziny jeździmy w kółko i powoli zaczyna nas dopadać strach, potęgowany jeszcze majestatem wznoszącej się na niebie góry, wyzłacanej jeszcze ostatnimi promieniami słońca, które wskazują jednak, że zalega tam spora pokrywa śnieżna. Ale o tym później. "Tak, tam mamy iść" wypadałoby rzec, a ta perspektywa nas przeraża. Bartek słusznie proponuje, żeby kupić więcej jedzenie, bo "nie wiemy jak to będzie". Kupujemy więc co tylko możemy, zatem wafle ryżowe jako substytut pieczywa, którego nadal wszędzie brak, pasztet, dwie konserwy paprykarza. Coraz bardziej zdesperowani pytamy o drogę przechodzącego obok człowieka: seb: przepraszam, jak dojść na Babią Górę? miejscowy: hmm... (wyjmuje mapę) ... jesteśmy tutaj. najlepiej będzie jak pójdziecie zielonym. (patrzy na nas z powątpiewaniem) teraz chcecie tam iść? seb: tak, ale bardzo nie chcielibyśmy iść Percią Akademicką, bo się tam zabijemy. miejscowy: tak, tam się zabijecie*. w ogóle lepiej by było, gdybyście gdzieś tu przenocowali... seb: czas nas goni, niestety... miejscowy: a latarki chociaż macie? (potwierdzamy) miejscowy (oddalając się patrzy na nas z powątpiewaniem i troską): cóż, powodzenia panowie. * tu, jak i w całej rozmowie, cytaty niedokładne z oczywistych względów, ale oddają treść i nastrój. Postanawiamy jechać jak najdalej rowerami, a później iść. Docieramy do parkingu, który jest jednocześnie wejściem do Babiogórskiego Parku Narodowego. Zostawiamy rowery i wyruszamy... DROGA NA SZCZYT Początkowo trasa wznosi się nieznacznie, idziemy żwawo. Zatrzymujemy się, aby coś zjeść. Odpieczentowujemy Święty Chleb i Szynkę, Którą Wieźliśmy Jeszcze Z Opola. W połączeniu z masłem i serkiem topionym okazują się nieziemsko smaczne. Rozpoczyna się wieczorna szarówka, więc idziemy dalej. Po jakimś czasie szlak zaczyna się piąć ostro w górę, co dla Bartka, nieprzyzwyczajonego do rozrzedzonego górskiego powietrza, okazuje się zabójcze i każe mu stwierdzić, że dalej nie idzie. Chwilowo przekonujemy go, żeby tego nie robił, ale niebawem definitywnie decyduje zostać na dole i na nas poczekać. Rozdzielamy się zatem, zostawiamy rzeczy ukryte pod gałęziami i zaczynamy ostateczne podejście, biorąc ze sobą tylko kurtki i trochę jedzenia w plecaku, który niesiemy na zmianę. Kolejni mijani ludzie coraz dziwniej na nas patrzą i mówią, że naprawdę ciężka droga przed nami. Docieramy do schroniska na Markowych Szczawinach, gdzie natykamy się na stały motyw - nie wiemy gdzie iść a szlaki są poplątane. (Maciek: "ja tu nie napierdalam przez drzewa") Jakieś piętnaście minut chodzimy w kółko aż tu nagle... W oddali majaczy światło. "To jacyś ludzie?" myślimy. Idziemy w ich kierunku. Okazują się schodzącymi ze szczytu turystami, dokładnie objaśniają nam drogę i życzą powodzenia (...opatrzność, (?) opatrzność...mówi nieśmiały głos gdzieś z głęboka). W tym momencie naprawdę zaczyna się ciężka przeprawa. Na ziemi leży półmetrowa pokrywa śnieżna, na której można, powtarzając za spotkanym zbawcą "ślizgać się albo zapadać". Wybieramy ślizganie na bardziej ubitej ścieżce i mordolimy straszliwie pokonując powoli kolejne metry. Wchodzimy we mgłę... Poziom widoczności utrzymuje się na stałej około trzech metrów. Niewiele się zmienia po drodze, tylko tyle, że jest coraz zimniej i coraz więcej śniegu. Na poziomie kosodrzewiny robi się nieco mniej wilgotno i cieplej, więc pokrywa śnieżna zaczyna zanikać. Mgła jednak nie, nie widzimy dalej niż na kilka metrów przed sobą. Docieramy do grani, idziemy nią w stronę szczytu, zdeterminowani, ale coraz bardziej zmęczeni i przerażeni. Uginają nam się nogi i nie możemy złapać oddechu. Zatrzymujemy się, aby zjeść wafle ryżowe z pasztetem, co dodaje nieco sił. Śnieg zanika, jego miejsce zajmuje straszliwie silny, przenikliwy, upiorny wiatr. Nie słyszymy się z odległości dwóch metrów. Na chwilę tracimy koncentrację i zbaczamy ze szlaku. Desperacja i dezorientacja przybiera skalę kataklizmu. Zaczynamy się kręcić w kółko i nie wiemy nawet skąd przyszliśmy. Chcemy już tylko znaleźć się bezpiecznie na dole (Maciek: "uznajmy ją za zdobytą"). Ni stąd ni zowąd natrafiamy na coś, co wygląda jak szlak. Chwila wątpliwości i chora ambicja zwycięża, decydujemy się iść wyżej. Wiatr się jeszcze wzmaga i zaczyna powoli rozwiewać mgłę. Otuchy dodają nam kolejne widziane oznaczenia szlaków. Na sam szczyt ścieżka prowadzi po śliskich od mżawki kamieniach, w dodatku kluczy zygzakiem. Wspinamy się mozolnie na czworakach, ręce zamarzają a lodowaty wiatr odrywa od ziemi. Natrafiamy na kolejny problem - nie wiemy gdzie jest szczyt. Zrządzeniem losu (ekhm...opatrzność(?)) pod tablicą upamiętniającą wizytę tamże Jana Pawła II pali się znicz. W takich okolicznościach pali się znicz, mimo wiatru tak silnego, że przewrócił znak z oznaczeniami szlaków! Maciek nawet o to pytał na szczycie, ale nie pamiętam. Światło tego znicza prowadzi nas do samego końca. Z góry tylko kątem oka widzimy błyszczące w dolinach miasta polskie i czeskie. W normalnych okolicznościach byłby to niesamowity widok i pewnie poświęcilibyśmy mu więcej czasu a ja tutaj więcej miejsca, ale mamy ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład nie stracić rąk z odmrożenia, nie dać się zwiać w przepaść i... zejść. Niby prozaiczna sprawa, ale... Raz, nie wiemy którędy. Dwa, porównanie wchodzenie i schodzenia po wilgotnych kamieniach wypada raczej na niekorzyść tego drugiego, a wchodzenie też nie było jakieś super łatwe. Pierwsza próba schodzenia kończy się utknięciem w martwym punkcie i zgodnym stwierdzeniem, przekrzykując zawodzenie wichru "stary, nic na wariata". Wracamy na szczyt do naszego znicza. Drugie podejście kończy się u podnóża skalnego rumowiska, ale nie wiemy co dalej. Maciek zauważa wielki drąg, a na nim szlak. Czerwony, nasz. "Chwała oku elfa", krzyczę, i zaczynamy zejście. Mgła została rozwiana zupełnie, co pozwala nam stwierdzić, że grań ma około dziesięciu metrów szerokości a po bokach są czarne otchłanie. Nie widząc ich czułem się bezpieczniej. Teraz musimy iść pół metra od przepaści, wiedząc, że ona tam jest, widząc ją. Wiatr jakby trochę traci na sile i zaciekłości. Grań się kończy, docieramy do granicy śniegu. Postanawiamy zjeżdżać na siedząco, czasem nawet nad tym nie panując. Dzięki temu sposobowi trasę, pod którą wchodziliśmy godzinę, pokonujemy w dziesięć minut. Później stwierdzam, że to była chyba najbardziej lekkomyślna i głupia rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Na Markowych Szczawinach, bo jakżeby inaczej, mylimy drogę! Idziemy zielonym szlakiem, ale najwyraźniej w odwrotnym kierunku. Po pół godziny marszu orientujemy się, że coś jest nie tak. Pragnienie staje się powoli nie do zniesienia, bo nie wzięliśmy nic do picia. Ratujemy się jogurtem, ale to niewiele pomaga. Przez cały czas usiłuję skontaktować się z Bartkiem w bazie, ale albo nie mam zasięgu albo wyłącza mi się telefon. W końcu porozumiewamy się i mówię, że my nie zejdziemy normalnie. Dogadujemy się, że pójdzie po zostawione po drodze rzeczy. My tymczasem koncentrujemy się na zejściu. Widzimy w oddali światła latarni w Zawoi. Postanawiamy przedrzeć się do nich przez las. Las przecina w pewnym momencie ścieżka, ścieżka zamienia się w drogę a droga po jakimś czasie w asfaltową ulicę. Tą trasą idziemy niemal godzinę i w Zawoi wychodzimy... trzy kilometry od parkingu, na którym mamy rowery. Korzystny zbieg okoliczności? Za dużo ich! Docieramy na parking, gdzie czekając na Bartka zasypiamy w budce. Bartek wraca budzi nas i proponuje, żebyśmy rozbili namiot i się przespali, co przyjmujemy z wdzięcznością. W międzyczasie Bartek decyduje się, że pojedzie z Żywca pociągiem, bo śpieszy się na sobotę do pracy a jesteśmy 250 km od domu, więc goniący czas trochę luzuje pętlę. Od chodzenia we śniegu mam całkiem przemoczone buty, co powoduje, a jakże!, spękanie skóry na stopach. Zasypiamy około 3:30. 2 maja wita nas zimnem. Wstajemy o siódmej rano. Maciek orientuje się, że zgubił licznik, co staje się początkiem jego pasma niepowodzeń tego dnia. Zjeżdżamy do centrum Zawoi, gdzie zjadamy na śniadanie drożdżówki z sokiem, wychodzi słońce i rozpoczynamy dalsze zmaganie. Wracamy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, ale teraz jest więcej zjazdów, więc szybko łykamy kolejne kilometry. Trochę przed Żywcem usiłuję pobić rekord prędkości, ale licznik zatrzymuje się na 59,5 k/h. Tak blisko, a tak daleko. W Żywcu żegnamy się, Bartek idzie na pociąg obdarzając nas błogosławieństwem na lepszą przyszłość, a my siłujemy się dalej. Za Bielsko-Białą trafiamy na drogę krajową nr 1, na której aż do Pszczyny utrzymujemy prędkość na poziomie 30-35 km/h. To jest pierwszy element zwykłej nam ściganiny podczas powrotu. Jedziemy po prostu ile możemy, a jak nie możemy, to robimy przerwę. Mijamy Żory, Rybnik, jadąc przez długie i szerokie lasy, a na liczniku ciągle przybywa kilometrów. W Rybniku robimy ostatni postój co się zowie i obok elektrowni siedzimy na brzegu jeziora jakiś czas. Dalej Rudy, Kuźnia Raciborska, Kędzierzyn-Koźle, gdzie kupujemy na stacji kilka batonów i colę. Z Kędzierzyna wyjeżdżamy przez Kłodnicę, mijamy Zdzieszowice, mając po drodze kilka, mniejszych lub większych, kryzysów, łącznie z niemalże zaśnięciem na przystanku. Praktycznie nie rozmawiamy, skupiamy się tylko i wyłącznie na jeździe. Próby komunikacji kończą się najczęściej tak: Maciek: (coś krzyczy) Seb: co? Maciek: (powtarza krzyk) Seb nie reaguje, bo dalej nie słyszy a nie ma siły pytać W okolicach Krapkowic przejeżdżamy nad autostradą, łykamy Malnie, Chorulę, Przywory i przez Grotowice i Groszowice wpadamy do Opola wiaduktem przy Struga. Dojeżdżamy około trzeciej, zjadamy paluszki rybne z frytkami, sosem tatarskim i ogórkami konserwowymi. Mięśnie mamy sztywne, oczy spuchnięte i widzące przez mgłę, wargi wyschnięte, myśli mętne. Zapadamy w sen, z którego budzimy się o 16. dystans: 483,45 km czas jazdy: 24 h 24 min śr. prędkość: 20,11 km/h zdjęcia mojalbum. com.pl/Album=TLMOWI7R |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez seb_135 dnia Pią 19:01, 09 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz |
Re: Babia Góra, 30. kwietnia - 2. maja 2008 |
taki1gość
|
heheh dobry patent |
||||||||||||||||
|
Piotrek
Administrator
|
Przeniosłem temat do Wyprawy & fotki
|
||||||||||||||
|
tomix
|
...głupota jakby mogła się unosić, unosiłaby się u nas wyjątkowo wysoko.
Ja rozumiem jakby to było 20 lat temu, ale teraz mamy internet i można klepnąć w guglu BABIA GORA i wszystkiego się dowiedzieć..., dlaczego ludzie są tacy bezmyślni...., nie wiem P.S. imho dobra relacja |
||||||||||||||
|
xaga
Moderator
|
relacja trzyma w napięciu...
|
||||||||||||||
|
skald
|
Coś w tej relacji na pewno jest... A dowodem na to fakt, że się tu wpisuję choć nigdy tego nierobiłem w tego typu tematach Ba, nawet ich w zasadzie dokładnie nie czytałem. Będe pewnie świętokradcą, ale jakoś nigdy nie widziałem większego sensu w tym, co jest chyba jednym z głównych tematów tego forum, a więc - opisywaniem swoich wypraw, co sprowadza się w gruncie rzeczy zawsze do tego, że pisze się, gdzie się poszło, a poza tym wszystko sprowadza się do tego, kto sprawniej uprawnia żonglerkę słowną... No bo co specjalnego można napisać? Tu się zatrzymałem, to zjadłem, tu był ładny widok, a tu - nieśmiertelny motyw, na który reaguję alergicznie, bo kojarzy mi się - wybaczcie szczerość - z czystej krwi snobizmem: "niestety spotkaliśmy tzw. "stonkę", a więc tych "gorszych" turystów, nie takich, jak my, "prawdziwi"". Ale tym razem przeczytałem z uwagą i... odkryłem coś, z czego wcześniej chyba nie do końca zdawałem sobie sprawy. Jaka ciekawa, i w guncie rzeczy - fascynująca jest różnorodność... Dla mnie Babia Góra to przedłużony spacerek. Miejsce, na którym w swoim życiu byłem już z pewnością jakieś kilkadziesiąt razy. Miejsce, które jest rzecz jasna bardzo piękne, ale nie kojarzy mi sie z żadnymi specjalnymi trudnościami - w samych Beskidach jest masa gór, na których wyjście wymaga znacznie większego wysiłku. Miejsce, na którym kilka razy pojawiałem się wręcz na zasadzie: "może byśmy gdzieś się przeszli, ładna pogoda jest?" "ok, więc wyskoczmy na Babią, tylko ubiorę buty i zabiorę picie". A tymczasem w tej relacji Babia Góra jawi się jak wyzwanie na skalę K2 czy innej Nanga Parbat. I co ciekawe - oba te oblicza są prawdziwe, bo przecież kazdy ma swoją prawdę, swoją przygodę, swoje odczucia... Ja co prawda nie pojmuję, jaki jest sens w wyprawie na szczyt, którego się nie zna, o którym się - jak widać - prawie nic nie wie, tylko po to, żeby go "zdobyć", "zaliczyć", i to na dodatek nocą, ale... ludzie są różni i to bardzo dobrze. I naprawdę warto czasami zapoznać się z takim zupełnie odmiennnym punktem widzenia...
PS. Mimo wszystko rozczuliły mnie takie fragmenty tej relacji, jak np.: "widzimy błyszczące w dolinach miasta polskie i CZESKIE" |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez skald dnia Sob 0:26, 10 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz |
man222
|
super...
|
||||||||||||||
|
mateusz_j
|
A czemu nie z rowerami na Diablak?
Relacja natomiast mnie urzekła. A konkretnie Wasza determinacja - respekt. |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez mateusz_j dnia Sob 14:28, 10 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz |
andre
|
A chocby dlatego, że poprostu nie można Z tego co wiem, nie ma wytyczonego szlaku rowerowego na babią Choć oni pewno tego nie wiedzą |
||||||||||||||||
|
seb_135
|
powodem było to, że jak się przejechało w jakimś celu pięćset kilometrów na rowerze, to chce się tego celu dopiąć. po konkretnie wyłożoną ideę zapraszam na moją stronę. ps. CZESKĄ kaczkę pozostawiam dla potomnych |
||||||||||||||||
|
Babia Góra, 30. kwietnia - 2. maja 2008 |
|
||
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.