Wyprawa Sylwestrowa 27.12.2014 - 01.01.2015 |
ecowarrior
|
Ostatnie 2 imprezy sylwestrowe spędziłem poza górami. Było cudnie choć w tym roku brakowałoby mi już krzątaniny po szlakach oraz zimowych pejzaży na odludziu. Za namową Seby 135 skorzystałem więc z opcji przyłączenia się do imprezy organizowanej w Chatce Górzystów. Od czasu gdy po raz ostatni bawiłem w tym miejscu liście kilkakrotnie opadły. Wybór tym prostszy.
Plan starałem się ułożyć chytry Zakładał by rozpocząć wędrówkę krańcem Gór Stołowych, następnie przez Kotlinę Lubawską dostać się do Jarkowic i przekraczając granicę wkroczyć w czeskie Karkonosze. A stamtąd do Chatki już niedaleko... 27.12.2014 Budzę się ok 05 i mknę na pociąg zmierzający do Wrocławia. Podczas przesiadki spotykam krzątających się po stacji starych znajomych – Anię, Szymona i Kolegę którego godność niestety pozostawiłem w mrokach niepamięci. Wybierają się okolice Waligóry. Robimy burzę mózgów i kombinujemy czy aby nie pozmieniać planów celem wspólnej wyprawy. Ostatecznie każdy pozostaje przy swoim. Razem docieramy do Wałbrzycha Miasto, gdzie opuszczam kompanów i łapię autobus do Mieroszowa. Jest solidny mróz, ale jakże przyjemnie. Znów czuję powiew wolności i przygody! Zakładam na lewą dłoń rękawiczkę, na prawą skarpetkę (Licho krążyło w okolicach Opola i zakosiło co trzeba) i ruszam łapać stopa. Do Rozdroża pod Strażnicą zabiera mnie facet zajmujący się wyrębem lasu, tartakiem oraz gospodarką rolną. Wspomina, że bywał w okolicach Zdzieszowic i Góry Św. Anny. Nie dziwi się, iż tutaj mam zamiar rozpocząć wędrówkę. Dowodzi, że widoki są faktycznie piękne jednakże ciężko z pracą w jego branży. Trwa walka o miejsca do wyrębu drzew i uzyskania gruntów o najmniejszym nachyleniu stoków by koniom było lżej. W pasmo Zawora (Závora), zamykającego Góry Stołowe od północno - zachodniej strony ruszam niebieskim szlakiem, z którego odbijam ścieżką dydaktyczną ku Skałce (Skalky). Nikt przede mną nie szedł. Podczas podejścia na grzbiet raz czy dwa gubię szlak – drzewa są zasnute śniegiem a ścieżka nieprzetarta. Trasę do Uniemyśla każdemu polecam. Rejon mało odwiedzany, o specyficznym ukształtowaniu terenu, z kilkoma punktami widokowymi. Skłania do kontemplacji i umożliwia wyciszenie się. Sam Uniemyśl przypomina jakby Beskid Niski i Góry Kaczawskie. Gdzieś na uboczu, wyciszony, prawie wymarły. Celem uzupełnienia strawy i napitku zatrzymuję się na przystanku autobusowym obok nieczynnej karczmy sądowej z II poł. XVIIIw. Moje palce postanawiają zaprotestować i prawie odpadają z wyziębienia. Ruszam dalej. Zielonym dydaktycznym mam zamiar dostać się na grzbiet i ostatecznie przekroczyć granicę w okolicach Beckova. Pada śnieg, a za godzinę zacznie zmierzchać. Krążę, krążę, podążam za szlakiem a czas umyka. Zgodnie z mapą dawno powinienem już być na grani. Po ponad godzinie słyszę ujadanie psów. Myślę sobie – pewno Czechy. Wyjmuję kompas i oceniam, że nie, wręcz przeciwnie! By potwierdzić dramat schodzę niżej i docieram do miejsca gdzie spożywałem śniadanie! Tfuuuuu, co za niefart :/ Drugi raz nie zamierzam pchać się w to samo łajno. Krocząc drogą wiodącą do Chełmska Śląskiego łapię stopa. Tym razem los mi sprzyja. Mój wybawiciel podąża do Lubawki gdzie wieczorem ma dotrzeć Seb 135 z Miśkiem. Kierowca opowiada, że przyjechał z Niemiec na miesiąc urlopu. Pracuje za granicą jako informatyk. Przebywając w Polsce dorabia w Czechach, również jako informatyk. Jednocześnie należy do Straży Pożarnej, weekendami prowadzi dyskoteki i do niedawna grał w piłkę nożną. Zdradzając mi swój młody wiek stwierdzam, że należy do wymierającego gatunku.... W międzyczasie mój świat staje do góry nogami. Dzwoni Sebastian informując mnie dramatycznym głosem: - Ej stary, urwało mi nogę! Nie dotrę do Ciebie... Po chwili ton głosu staje się weselszy, a mój kamrat z wyraźnym zadowoleniem z udanego żartu potwierdza przybycie do Lubawski ok. 20:40. W zaistniałej sytuacji decyzja wydaje się jednoznaczna – przekraczam granicę i niknę w odmętach jednej z karczm Královca. Około 19:30 ponownie melduję się w Lubawce i zaciągając języka zasiadam w jednym z niewielu miejscowych lokali – pizzerii naprzeciwko przystanku gdzie pojawi się Seba. W samej pizzerii nie zdążyły się od mego wejścia domknąć drzwi lokalu gdy przykładając dwa palce do ronda kapelusza pozdrawia mnie starszy jegomość. Zamawiam piwo a owa persona pyta czy czegoś nie potrzebuję – noclegu, jedzenia, jakiejś pomocy. Mówi, że kilkadziesiąt lat temu również przewędrował niejeden szlak, był taki jak ja więc wie z jakimi problemami niejednokrotnie człowiek się boryka. Oczywiście dosiadam się do stolika. Za pomoc dziękuję a rozmowa kwitnie. Narasta między nami aura zrozumienia. Wymieniamy opowieści o Bieszczadach, Mazurach, Górach Świętokrzyskich, po czym schodzimy na muzykę country i bluesa. A tutaj to już nokaut. Wspomina z łezką w oku znajomość z Ryśkiem Riedlem, wspólne imprezy, dżemowania i szaleństwo młodych lat. Następnie wpada w zadumę i mówi: - Ale wiesz to wszystko było jeszcze przed Dżemem, nim popadł w to wszystko i nie potrafił się wydostać. Mnie się udało. Dociera Sebastian i Misiek. By ochłonąć z wrażeń podróży zamawia kolejne piwka i od razu odnajduje się w towarzystwie i temacie. Przed 22 ruszamy ku Jarkowicom. Jest bardzo mroźno ale wędrówka przebiega sprawnie. Po około godzinie marszu Sebastian dzwoni do schroniska by potwierdzić nocleg. I w tym momencie niespodzianka, właściciel pyta się czy nie mamy nic przeciwko by po nas podjechał? Oczywiście, że nie!! Tym oto sposobem docieramy do praktycznie wyludnionego Srebrnego Potoku gdzie dokonujemy formalności i gratulując sobie udanego zwieńczenia dnia wychylamy po kufelku za pomyślność planów przyszłych... 28.12.2014 Znów jestem w swoim żywiole! Poranek w górach wiąże się z pewną magią, czarem który nie można przekazać ani wyrazić słowami. To trzeba przeżyć. Tak się właśnie czuję Pogoda raczej niewyraźna. Czerwonym szlakiem, przecierając ścieżkę docieramy do granicy. Tam natomiast zamiast odbić lekko w prawo i ruszyć ku Dolní Malej Úpie, kierujemy się na południe – w stronę Horní Albeřic. Pogoda się klaruje a humory dopisują. Widzimy pojedyncze zabudowania i zastanawiamy się na ile mamy silną wolę i nie skusimy się na piwko przy pierwszej nadarzającej okazji. Po 10 minutach okazuje się, że nasza wola jest do kitu a lany Konrad wyborny Ostatecznie docieramy do Horní Maršova gdzie jesteśmy świadkami mobilizacji gaśniczej miejscowych strażaków. Następnie łapiemy autobus do Pecu pod Sněžkou i uzupełniamy swe żołądki godziwym, a nawet bardzo godziwym jadłem i napitkiem Na zewnątrz nadal mroźnie i wietrznie. Na rozstajnym szlaków odbijamy żółtym ku Lesní boudzie. - eco nie masz wrażenie, że wszyscy zmierzają w inna stronę, albo w ogóle odjeżdżają. Tylko my znów pchamy się ku nieznanemu – Seb. - No, jak te wagabundy wykluczone ze społeczeństwa – eco. W Lesní boudzie się nie zatrzymujemy. Odbijamy od razu ku Lyžařskiej boudzie mieszczącej się nieopodal. Po drodze Sebastian zauważa leżącą na uboczy deskę snowboardową. Bierze ją pod ramię i przekazuje obsłudze schroniska celem zwrócenie ewentualnemu właścicielowi. Tymczasem pochłaniamy ogromną ilość frytków, parę piw i gramy w piłkarzyki. W międzyczasie pojawia się w schronisku zdesperowany właściciel zguby. Odbierając znalezisko pyta obsługę kto znalazł deskę. Po paru sekundach materializują się przed nami kieliszki griotki wraz z właścicielem dziękującym za turystyczną pomoc oraz przedstawiającym się jako Afgańczyk urodzony na ternie Czeskiej Republiki. W piłkarzyki urżnąłem, frytki zjadłem, piwo i griotkę przechyliłem – możemy iść. Na zewnątrz znów to samo – mróz, zawieja i mrok. Ustaliliśmy, że przy jakichkolwiek oznakach osłabienia bądź objawach dyskomfortu psychicznego bezwzględnie się o tym informujemy i cofamy! Wędrówka Liščí hřeben mija jednak bardzo przyzwoicie. Humory i kondycja dopisują, a do kolejnego schroniska docieramy przed czasem określonym kierunkowskazami i mapą. Na drzwiach Chaty Na Rozcestí widnieje informacja, że winna już być zamknięta od około 30 min. Zawiasy drzwi nie napotykają jednak oporu w związku z czym wchodzimy do środka. Okazuje się, że kwitnie tutaj jakaś zamknięta impreza towarzyska. Przy ladzie jesteśmy poinformowani, że piwo i jedzenie o tej porze „niet”, ale odpocząć możemy. Musimy mieć wyjątkowo nie tęgie miny i już przymierzamy się do kolektywizacji jakiejś Moravskiej flaszeczki podczas gdy od stołu wstaje prawdopodobnie właściciel / dzierżawca schroniska i podchodząc do nas pyta czy nadal wyrażamy ochotę przepłukania gardła? No ba!!!! Po jakiś 20 – 30 minutach błogości przystępujemy do przemierzenia ostatniego odcinka wiodącego do Chaty Výrovka. Oprócz intensywnych opadów śniegu nie napotykamy większych trudności i po ok 15 - 20 min. docieramy do celu, wykupując nocleg turystyczny w sali grupowej. Gawędzimy trochę z obsługą, zamawiamy kilka piw, rum, gramy w nieszczęsne piłkarzyki (znów oczywiście urżnąłem i w ramach protestu rozbiłem dłoń), po czym ukontentowani pięknym, pełnym oraz okraszonym paroma przygodami dniem udajemy się na spoczynek. 29.12.2014 Młodzież się budzi w doskonałych humorach. Schodzimy na wykupione śniadanie, zapijamy wszystko herbatą i kawą po czym krótkie pakowanie i wyzywam Sebastiana na piłkarzykowy rewanż! Przegrywam bez piwa, przegrywam z piwem i żadną miarą nie potrafię odnieść sukcesu – mój czas się skończył jak to określił kilka dni później Sebastian Wygląda na to, że dziś słońca nie uświadczymy. Zmierzamy ku Luční boudzie. Robi się zamieć i tak mrozi, że przymarzła mi broda i rzęsy! Przeklinam się w duchu, że nie wziąłem rowerowych gogli i prowadzę wewnętrzną dyskusję: - aleś głupi, a liczyłeś na inwersję i kontemplacyjne piwko na przedschroniskowym tarasie! W Luční boudzie chwila odpoczynku, przegląd map i ruszamy dalej. Początkowo mieliśmy zamiar pójść Starom Bucharovom cestom ku Špindlerůvemu Mlýnie, jednakże ze względu na nieprzetarty szlak, zagrożenie lawinowe i przytomność umysłu Sebastiana kierujemy się ku Drodze Przyjaźni. Turystów spotykamy niewielu. Co jakiś czas pojawiają się okna pogodowe, przede wszystkim w okolicach Kotła Małego Stawu. Krocząc w śniegu wracam wspomnieniami do weekendu majowego bodajże 2008r. To wtedy byłem tutaj po raz ostatni. Ówcześnie w Strzesze Akademickiej dałem wraz Pudelkiem koncert na piedestale a Liczyrzepa ścigał nas piorunami... Na Przełęczy Karkonoskiej raczej niewiele osób. Mijamy Špindlerovom Boude i schodzimy na posiłek do nieodległego wojskowego ośrodka wypoczynkowego VS Malý Šišak . Zamawiamy pyszne jadło, popijamy piwkiem i mierzymy się z kolejnym zadaniem. Plan zakłada dalszą wędrówkę ku Útulnej U Čtyř pánů, gdzie mamy spędzić nocleg bądź marsz ku Hali Szrenickiej. Mróz poniżej – 10°C , wiatr i zmęczenie skutecznie odbierają nam zapał. Decydujemy się na zejście niebieskim do Przysieki a następnie przebicie do Jagniątkowa i posiedzenie w „Barze u Andrzeja”. Nocleg pewno jakiś się znajdzie. Plan wydaje się sprytny więc ochoczo pokonujemy kolejne metry. Wtem do Sebastiana dzwoni Remek i Kiki pytając się gdzie jesteśmy i jakie mamy plany na dziś, bo oni właśnie jadą do Jakuszyc. Seba spokojnie odpowiada na pytania, zwierza się z planów po czym jakby doznaje olśnienia i za zapałem pyta a gdzie oni aktualnie są i czy jeśli mają miejsce nie podjechaliby po nas do Przysieki bądź Borowic. Wesoła paczka nie widzi żadnych przeciwwskazań i bierze namiar na wskazane miejsce. Po paru przygodach, które nie wskazane są do opisania na publicznym forum mkniemy ku Jakuszycom! Oprócz Remka i Kiki w samochodzie zasiada również Maciek, osoba nietuzinkowa, o wielu nawykach Grzesia – kamrata wielu moich wypraw. Wędrówka ku Chatce Górzystów okrojona jest dwoma wesołymi postojami, a rozmowy schodzą na tematy przebytych wypraw, wspólnie spędzonych imprez, zamierzeń na najbliższe dni i monologów pochwalnych dla współwędrowców za poświęcony czas i przebytą po nas drogę. Docieramy do Chatki. Kolejne postacie nikną w otchłani przybytku, wchodzę i ja. Nie przyzywczaiłem jeszcze wzroku do świateł świeczki gdy wita mnie znajomy głos: - cześć eco! Nie spodziewałam się, że się tutaj się spotkamy! Chaotycznie przerzucam karty wspomnień, analizuję, szperam w pamięci i z pomocą odnajduję czas i miejsce!! Tak, to była Krysia, którą poznałem na Festiwalu Piosenki Turystycznej KROPKA w 2011r! [link widoczny dla zalogowanych] Poznaję również Jagodę i Agatę. Krzysia, Mikołaja, Natalię oraz wiele innych wspaniałych osób z którymi będzie mi dane spędzić najbliższe dni... Zrzucamy plecaki, zasiadamy do biesiady. Przy kojących dźwiękach gitar, przy sennym blasku świec i cudnym śpiewie chatkowych trubadurów oddalam się w błogi świat Morfeusza. 30.12.2014r. Nie potrafię jakoś specjalnie spać. Budzę się przed 08 i udaję do jadalni. Przy wybornej jajecznicy i pysznej kawie oddaję się lekturze. Chatka powoli budzi się do życia. Coraz więcej osób się schodzi i zdradza przeróżne plany na dzisiejszy dzień. A to Izerka, Orle, biegówki czy może błogie lenistwo. Inwestuję w piwko, przeglądam mapę i dochodzę do wniosku, że powoli czas ruszyć w drogę. Jako cel obieram sobie szereg skał w okolicach szczytu Paličník, pomiędzy Smrkiem a Bílým Potokiem. Pogoda piękna, słonko kłania się, że aż miło. Biję się z myślami czy aby nie zrzucić kurtki i maszerować jedynie w polarze. Nie, jednak nie. Niebawem polana się skończy i wkroczę w leśną ścieżkę Drogi Borowinowej. Jeszcze jeden zachwyt Halą, parę kojących zdjęć i podbudowany duchowo, zatopiony w własnych myślach, przekraczam granicę lasu. Szlak bardzo słabo przetarty, z świeżych śladów widnieje tylko jeden. Podejrzewam, że należą do Natalii, która z informacji przekazywanych od Remka również miała ruszyć ku Smrkowi. Co prawda na szczyt można się dostać przez Polanę Izerską, szlakiem znacznie bardziej popularnym, a co za tym idzie częściej uczęszczanym. Ale jak już wspomniałem, ślady pewno należą do Natalii, bo choć słabo ją znam to wydawało mi się, że należy do osób, które mając do wyboru dwie drogi, wybierze tę która jest mniej uczęszczana... Przemierzam kolejne odcinki trasy aż docieram do granicy czeskiej, gdzie szlak odbija w prawo i wiedzie pod górę, wzdłuż granicy polsko – czeskiej. Poniżej Suchacza znajduje się rozwidlenie. Rozwidlenie, które generuje pierwszy dylemat. Otóż żółty szlak Drogi Borowinowej, którego mam się trzymać odbija w prawo i logicznym wydaje się nim iść. Problem w tym, że wszelakie ślady, w tym ten najświeższy prowadzą nadal wzdłuż słupków granicznych. Zerkam na mapę i dochodzę do wniosku, że najwidoczniej turyści bardziej zorientowani ode mnie wytyczyli bezpośredni trawers, przez źródło Izery na szczyt. Przecierać szlaku mi się nie chce więc decyzja wydaje się prosta i logiczna - ponownie zarzucam plecak i ruszam po śladach. Po kilkudziesięciu metrach w zasięgu wzroku pojawia się krocząca w mą stronę Natalia. Z uśmiechem na twarzy oznajmia, że podejrzewała, iż idę za nią a dalej nie mam co próbować, bo przed chwilą to przerabiała i ledwie co udało jej się sucho przekroczyć koryto potoku, nie mówiąc już o skarpie po której było trzeba najpierw zejść, a następnie ponownie się wdrapać. Tak więc dalej ruszamy już razem. Wiedzeni żółtym szlakiem torujemy ścieżkę na Łącznik. Początkowo idzie się ciężko lecz mimo wszystko sprawnie i w równym tempie. Po około 15 – 20 min docieramy do nieprzetartej drogi, przy której szlak odbija w prawo i po około 100m, przy klimatycznej wiatce, skręca w lewo. Może po 2 – 3 min podejścia podchodzimy do miejsca gdzie nagle szlak się urywa. Po prawej dziki las, po lewej dziki las, a przed nami koryto potoku. Spoglądamy niepewnie na siebie i podejmujemy tę samą decyzję – dawaj skarpą koryta. Przechodzimy może z 60m i nadal nie widu, ni słychu szlaku. Schodzimy do koryta i po 10 m stwierdzamy, że skorupa lodu wydaje się być coraz cieńsza a wody jakby przybywa. Cofamy się do ostatniego punktu gdzie widzieliśmy szlak i ponawiamy poszukiwania. Nadal nic. Nie no, ręce opadają. Głowa puchnie, mózg staje dęba! Zrozpaczony, zdesperowany oznajmiam: - Szlaki tak po prostu nie znikają! - Znikają … gdy jest śnieg – stwierdza Natalia z wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Zaglądamy do map i dochodzimy do wniosku, że przebieg szlaku żółtego jest inny na mapie Natalii a inny na mojej! Moja jest starsza, bodajże z 2005r. i wiedzie przez nieszczęsne koryto, natomiast Natalii z 2011r. i zgodnie z nią po dotarciu do drogi winniśmy odbić w lewo gdzie ścieżka leśna okrążając bagna powinna nas doprowadzić do Łącznika. Problem w tym, że żadnego odbicia szlaku w lewo nie ma a znaki przed korytem wyglądają na nowiuśkie! Nie ma wyjścia, cofamy się i ruszamy drogą, na której powinien znajdować się szlak widmo. Po jakiś 5 min dzwoni telefon Natalii. Po chwili przekazuj mi aparat i słyszę głos Seby_135, który nie mógł wyczuć gorszego momentu i pyta: - No cześć, gdzie zmierzacie? - Najpierw na Smrk a później do schroniska na Stogu Izerskim (już mi się odechciało skałek). - Wiesz, ja wykupiłem biegówki i również mam zamiar się przebiec. Zmierzam więc w Waszą stronę i spotkamy się na szczycie. - Ok. Będziemy czekać. - A gdzie właściwie jesteście? - Aktualnie? Hmmm, w jednej wielkiej czarnej du..e Ruszamy dalej. Po chwili droga się kończy a ścieżki się rozwidlają. Odbijamy tą w prawo – pod górę. Początkowo idzie się nieźle. Natalia dzielnie toruje szlak a ja jakoś staram się nadążyć. Z czasem ścieżka robi się wąska, następnie niknie i pozostaje nam jedynie podążanie śladami zwierząt, które niebawem również nikną. Ważne, że pod górę. Przerwa na wodę, czekoladę i mkniemy dalej. Nadal wierzymy, że wyjdziemy gdzie trzeba, choć trzeba coraz bardziej uważać. Trafiamy na zamarznięty strumyk i bagno. Udaje nam się jednak nie zmoczyć. Powoli łapie nas defetyzm, po czym idąca przede mną Natalia powoli odwraca głowę by mi coś powiedzieć i zamiera w bezruchu. Kieruję wzrok w tę samą stronę i moim oczom ukazuje się, nie las jak w „Nic śmiesznego”, lecz drewniana chałupa! - Ha! Wypluło nas na Łączniku – oznajmiam rozentuzjazmowany Gratulujemy sobie dotarcia do zamierzonego celu i po dotarciu do obiektu, wyluzowani … wkraczamy na złą ścieżkę – szlak żółty, który zaprowadziłby nas w miejsce z którego właśnie przyszliśmy. Szybka analiza mapy, korekta ścieżki, olanie Smrka i po jakiś 5 minutach suniemy żółto – zielonym na zupę, piwo i placki Po chwili dzwoni telefon, Natalia mówi, że to Sebastian. - Co jak co, ale wyczucie czasu to on ma. Wyczuł moment gdy się właśnie zgubiliśmy, wyczuł jak i odnaleźliśmy Sebastian mówi, że musiał troszkę nadłożyć trasy i pyta czy będziemy na niego czekali w schronisku. Oczywiście, że tak! W przepełnionym przybytku, po kilkuminutowej batalii, udaje nam się wywalczyć zwalniający się stolik. Zamawiamy zupę, piwko i czekamy na naszego kamrata. Omawiając pozytywy posiadania systemu endomondo w telefonie, niuanse języka czeskiego, wnikając w aspekty wędrówki po Sudetach, Bieszczadach i Beskidzie Niskim, ciesząc się dzisiejszą przygodą czas mija szybko. Na tyle szybko, że nawet nie wiem kiedy, a za moimi plecami pojawia się postać Sebastiana i Miśka. Słowo postać jest nieprzypadkowe, gdyż nasz przyjaciel wygląda jak zjawa! Jakiś taki wycieńczony, blady, słaniający się na nogach. Pytamy co się stało? Dlaczego opóźnienie? Mówimy, że źle wygląda, namawiamy do spoczęcia. Po chwili Seba podnosi głowę i oznajmia: - Pomyliłem szlak. Zjechałem z chatki aż do ujęcia wody nad Świeradowem. Najprawdopodobniej skręciłem nogę, a następnie czerwonym dotarłem aż tutaj! I to wszystko praktycznie debiutując na nartach. Oniemiałem, zarówno z podziwu jak i przerażenia! - O ku... Siedź, biegnę szybko po piwo! - eco Najbliższy czas mija na spożyciu placków, osuszeniu kufelka i planach na wieczór. Sebastian rusza z 10 – 15 min przed nami gdyż chce dotrzeć do Chatki przed zmrokiem. Niebawem i my opuszczamy przybytek. Po jakiś 5 min wędrówki Natalia robi energiczny zwrot głowy w lewo i mówi: - Ty, wydawało mi się, że śmignęła mi przed oczami czerwona kurta, mniej więcej taka jaką nosi Sebastian. - Wiesz, a mi się wydawało, że widziałem jakby machnięcie ogonem! Po minięciu kolejnego zakrętu faktycznie dochodzimy Miśka i Sebastiana. Z tej uciechy poszukuję w plecaku jakiegoś ludzkiego napitku, lecz Seba przytomnie sprowadza mnie na ziemię oznajmiając, że wczoraj go skolektywizowaliśmy... Dalsza trasa do Chatki przebiega bez większych problemów. Sebastian przyczepia narty do mojego plecaka i pokonuje dystans do Polany Izerskiej piechotą. Ponowne założenie nart kończy się paskudnym bólem nogi i nieprzyjemną wywrotką. Tak więc tak jak na Grani Karkonoszy kroczymy ramię w ramię. Jest zimno, bardzo zimno. Natalia nas znacznie odstawia i pierwsza dociera do schroniska. Prysznic, jadło, napitki i gitara. Tak rozpoczynamy wieczór, który ma trwać do czwartej nad ranem... A wieczór ten uświetniała przyjaźń polsko – czeska zawarta z Martinem, pracującym również na zlecenie w Polsce, oraz jego kompanem podróży. 31.12.2014r. Niewiele dziś spałem. Towarzystwo pobudziło się wcześniej i słyszę poranną krzątaninę. Związane to jest z koniecznością opuszczenia nas przez Remka. Sprawy zawodowe mają priorytet. Remek ma zamiar zejść wraz z Kiki do Jakuszyc, załatwić co trzeba, odbyć nockę i wrócić nad ranem. Kiki przybędzie wcześniej. Ok 10 – 11 na stacji kolejowej w Jakuszycach pojawi się Magda, dziewczyna Sebastiana, która miał co prawda po nią zejść ale stan stopy nie daje zbyt wiele możliwości. Przez zamknięte powieki deklaruję pomoc, ale Remek i Kiki mówią, że nie trzeba. Jakoś ją zgarną. Tak więc jeszcze przez godzinę trwam w półśnie po czym wstaję i próbuję ustalić jak się czuję… Dochodzę do wniosku że na tyle dobrze, by zejść z mapami do jadalni, zastanowić się co dalej i zamówić piwo, a na tyle źle by jeszcze nigdzie nie ruszać. Byłem przekonany, że rozmawiam sam ze sobą, jednakże słowo klucz musiałem wymówić głośno gdyż Natalia stwierdza, że skoro wycieczka na piwo to wypada się dołączyć Kontemplując nad kufelkiem stwierdzam, że jeszcze nigdy nie miałem przyjemności zaznajomienia się z biegówkami. A skoro tak to może by zaeksperementować trasą do Orla. Pomysł podchwyca przechodzący Maciek. Stoję właśnie w kolejce po narty gdy pojawia się Jagoda z zapytaniem czy nie mógłbym jednak wyjść naprzeciwko Magdy i pomóc w transporcie zawartości plecaka, gdyż jest ciężki a ekipa schodząca nie zgrała się czasowo z dojazdem dziewczyny. Biegówki odstawiam więc w zakładki „do zrealizowania w nieokreślonej przyszłości”, zakładam plecak i ruszam ku Jakuszycom. Dogania mnie Maciek na nartach i dalej podążamy razem. Trwa spokojna dyskusja o jego wejściu na Gerlach z śp. Maciejem Berbeką, gdy dogania nas jakiś gość na biegówkach z pretensjami dlaczego idę po torze biegówkowym? - Bo łatwiej się wędruje, bo tym samym idę tuż obok kolegi, bo nie mam skrzydeł by dolecieć do Orlego – odpowiadam. Po chwili Maciek dodaje: - Gdyby pan był na naszym miejscu szedłby pan z plecakiem dokładnie w ten sam sposób. Poza tym z tego co się orientuję ta trasa jest dla wszystkich, a nie tylko dla narciarzy! Facet coś tam komentuje i rusza dalej. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Dziczym Jarem a Orlem spotykamy Magdę, z którą się witamy, zamieniamy dwa słowa i odbierając część zawartości plecaka maszerujemy dalej. My w stronę Orla, Magda ku chatce. Niebawem mijamy się z Agatą, Krysią i Krzysiem. Właśnie wracają z Izerki, chwaląc sobie widoki i atmosferę miejsca. A my uparcie dalej ku Orlemu. Opowiadam Maćkowi o naszej idei corocznej wędrówki wzdłuż granic RP, on natomiast o planach wyjazdu w góry Kostaryki. W stacji turystycznej zaplanowaliśmy sobie przepłukanie gardła. Ilość osób na zewnątrz obiektu wskazuje, że będzie z tym problem. Wchodzę do środka i mam ochotę gorzko zapłakać. Kolejka ciągnie się aż do drzwi wejściowych. Chrzanić to! Decydujemy się ruszyć do Izerki, gdzie miejsce znajdujemy dopiero w drugiej restauracji. Chce nam się nieludzko jeść i pić. Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że jedzenie pojawiło się na stole szybciej aniżeli piwo. Maciek oświadcza, że nie ruszy knedliki dopóki nie przepłuka gardła. - Nie no, skubany się nad nami pastwi, i to z premedytacją! - eco - Dłużej tak nie może być – stwierdza Maciek energicznie wstając od stołu. Interwencja u kelnera została ponowiona jeszcze raz nim otrzymaliśmy chłodnego, spienionego Bernarda. Odbierając pierwsze piwko od razu zamawiamy kolejne, by nie rozmyślać nad pustymi kuflami Powrót do Chatki przebiega sprawnie. Tylko gdzieniegdzie na oblodzeniach i stromych zejściach Maciek, po pierwszych atakach Licha, zdejmuje narty by nie skończyć jak wczoraj Sebastian. W chatce postanawiam zebrać siły na całonocną zabawę skutkiem czego udaję się na godzinną drzemkę. Gdy schodzę do jadalni osób przybywa, gitar, śpiewników i różnej maści napitków również. Rozpoczynamy Noc Sylwestrową. Punktem kulminacyjnym wieczoru jest konkurs na ułożenie wiersza do tematu zapodanego przez osoby z kuchni oraz sylwestrowe ognisko. Co do pierwszego to przedstawiciele naszej grupy w osobie Natalii, Maćka i Sebastiana komponują piosenkę o wdzięcznej nazwie „Alternatywna Chatka” bądź „Ból Przywodziciela”. Nadal zagadką jest dla mnie właściwy tytuł. Zwycięzcami konkursu jednogłośnie zostali gospodarze wraz z obsługą kuchenną. Natomiast co do drugiego to z 10 min. przed północą zdajemy sobie sprawę, że za parę minut wkroczymy w Nowy Rok. Bieg po kurtki, czapki, rękawiczki i gromadzimy się wokół ogniska. Składamy sobie życzenia, tarzamy w śniegu, prowadzimy wojny na śnieżki, kolektywizujemy różnej maści napoje i wdrażamy w życie projekt „zróbmy coś głupiego” Poczucie czasu gdzieś się zatraca. Mija on zdecydowanie za szybko. Długo stoimy z Sebastianem przy ognisku. Wspominamy wspólne wyprawy - dawny Stożek, Szwajcarię Saksońską, Góry Łużyckie, Orlickie. Masyw Śnieżnika, Skalankę, Stołowe i Annaberg. Do chatki wracam tuż przed 02, by przy blasku świec w zacnym towarzystwie i akompaniamencie gitar celebrować ostatnie chwile w tym czarodziejskim miejscu. 01.01.2015r. Dzisiejszy sen również na niewiele się zdał. Położyłem się przed 06 a od 08 do 09:30 wegetuję z na wpół otwartymi, na wpół zamkniętymi oczami. Staram się wygramolić ze śpiwora i ogarnąć co moje. Wyjście na pociąg ustalamy na 11:30. Być może będzie ze mną wracała Magda, Natalia i Sebastian. Schodzę do jadalni i przysiadam się do ekipy która nie zmrużyła oczu przez całą noc. Wspominamy kilkudniowy pobyt, rysujemy plany przyszłych spotkań oraz intonujemy ostatnie pieśni. Sebastian i dziewczyny decydują się na wspólny powrót. Żegnamy się z obsługą oraz chatkowiczami i ruszamy ku Orlemu. Docierając do stacji turystycznej mamy 5 min. rezerwy z wyliczonego przez nas czasu. Logicznym wydaje się inwestycja w piwo na wynos. Znów zapominam o kolejkach. Wychodzę z obiektu wyraźnie zdegustowany z nietęgą miną. Seba nie akceptuje zaistniałego stanu rzeczy. Mówi aby spróbować jeszcze raz. Jak taran toruje sobie drogę między ludzkimi przeszkodami. Podchodzi do jednej z kobiet i prosi by mu kupiła piwo, bo nie zdążymy na pociąg. Po chwili wraca z 2 zimnymi butelkami. - Seba, jak Ty to zrobiłeś, ja nie byłem w stanie z tymi tobołami nawet się przepchać – eco. - Widzisz, bo wiedziałem, że mam misję do spełnienia. Jak Roland w Mrocznej Wieży, i wytrzymując zawistne spojrzenia koncentrowałem się tylko na niej! Tak więc ruszamy dalej. Na stację kolejową docieramy 7 min przed przybyciem pociągu. W Szklarskiej Porębie Górnej mamy niecałe 20 min do odjazdu pociągu. Plecak zostawiam kompanom i zbiegam do centrum celem poczynienia zakupów na podróż powrotną. A co, zawsze to drobne szczęście w nieszczęściu Znajduję przepełnioną Żabkę, kupuję co trzeba i nerwowo stoję w kolejce odkrywając, że mój telefon padł. Nie wiem ile pozostała czasu ale z pewnością niewiele. Zastanawiam się czy nie rzucić tym wszystkim w pierony i gnać na pociąg, ale mam misję do wypełnienia... Jakoś wytrzymuję presję i z dwoma reklamówkami oraz sercem na dłoni wbiegam na ostatnią górę wyprawy, gdzie dostojnie stoi pociąg i moi druhowie. Podróż powrotna mija w takiej samej atmosferze jak kilka ostatnich dni. Przyjazne pogaduszki, a przede wszystkim gitary i śpiew. Natalia i Sebastian umilają nam czas na zmianę intonując jakieś piosenki. W powietrzu wisi jednak niewypowiedziany smutek pożegnania i zakończenia czegoś co było przyjemne. Na ostatnim odcinku podróży, pomiędzy Opolem a Zdzieszowicami, zagaduje mnie jakiś „początkujący turysta” - jak się przedstawił. Pytał m.in. wejście na jaki szczyt sprawiło mi największa trudność. Odpowiedziałem, że wiele takich było, ale żadna trudność nie równa się z tą jaką psychicznie przezywam wracając do domu po udanej wyprawie... Tymczasem współtowarzyszom wędrówki, wspólnych wieczorów, nocy spędzonych przy blasku świec oraz dźwiękach gitar dziękuję za mile spędzony czas i do zobaczenia gdzieś i kiedyś... [link widoczny dla zalogowanych] |
||||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez ecowarrior dnia Pon 11:27, 19 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz |
sudbest
|
W tym roku też mam zamiar wybrać się ze znajomymi na sylwestra właśnie w Sudety. Z początku rozważaliśmy Tatry, ale chyba pozostaniemy przy Sudetach.
|
||||||||||||||
|
vasyliixx
|
Uwielbiam spędzać sylwestra w górach! To niezwykłe wydarzenie, bo niebo jest tam takie czyste, że dobrze widać wszystkie fajerwerki.
|
||||||||||||||
|
majkowski
|
Super, oby więcej takich relacji !
|
||||||||||||||
|
Wyprawa Sylwestrowa 27.12.2014 - 01.01.2015 |
|
||
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.